Jak nie zdobyłem Berlina...

Wycieczki krajowe i zagraniczne oraz relacje z ich przebiegu

Jak nie zdobyłem Berlina...

Postautor: kacpero dodano: 13 sie 2013, 19:01

Pierwszy sobotni poranek sierpnia rozpoczyna się siódmą rano... jeszcze przeszkadza wspomnienie piątkowego wieczoru. Mgliście i jakoś kwaśno prezentuje się wstający dzień, albo otwierać browar, albo... decyzja błyskawiczna – jadę!
Już od dość dawna korci mnie aby przekonać się, czy Junak M16 nadaje się do wypadów stricte turystycznych. Jeżdżę tym modelem czwarty miesiąc, zaliczyłem kilka imprez, ale ciągnie jak cholera aby sprawdzić motocykl w dłuższej trasie. Mam mocno ograniczony czas więc do dyspozycji pozostaje wyłącznie weekend.
Gdzie jechać? Pomysł rodzi się równie szybko, jak zapada decyzja. Przelecę do Krajnika Dolnego (jakieś 230km) wjeżdżam do Schwedt i przez Angermunde, Eberswalde dojeżdżam do Berlina. To plan na dzień pierwszy. Nocuję w jakimś tanim motelu przed Berlinem, w niedzielę od rana zwiedzam miasto i po południu zmykam do chaty. Pomysł podoba mi się bardzo.
Szybka kawa, jakieś dwie kromy razowca i spadam do garażu. Motocykl jest nowy więc nie przewiduję żadnych niespodzianek. Pobieżny przegląd ograniczam do minimum: napięcie łańcucha,
stan oleju, płynu chłodzącego, kilka szarpnięć kierownicą... zdrowy! Ruszam kwadrans przed ósmą.

Kieruję się „10-tką” przez Piłę, Wałcz, Mirosławiec, Recz aż do Suchania. Tutaj odbijam w lewo na banie, Pyrzyce mając „maleńką stówkę” do przejścia w Krajniku Dolnym. Droga bezproblemowa nie uwzględniając zaskakująco dużego nasilenia ruchu. Pierwszy postój na siku robię za Wałczem, przy okazji pozbywam się pasa nerkowego, chusty, rękawic... jest przed 9:00 a mniej szlag trafia, że zdecydowałem się na jazdę w skórach. Do końca trasy nie zapinam już kurtki :)
Pierwsze tankowanie zaliczam zaraz po wyjeździe, kolejne 30km przed granicą, wykorzystując okazję do drugiego postoju. Szukam cienia, ale bezskutecznie. Jest wściekle gorąco, podczas jazdy powietrze nie tylko nie chłodzi, ale coraz częściej wjeżdżam w „strefy pieca” - powietrza, które wręcz grzeje... będzie kolorowo.
Junak spisuje się bez zarzutu. Jadę przeważnie w okolicach 100km/h to w moim odczucia najlepszy zakres prędkości podróżnej dla tego motocykla. Jest ciekawie zaprojektowany, ma fantastyczny design, ale coś kosztem czegoś. Silnik ma niewielki więc i moc nie zgina nóg w kolanach. Waga po zatankowaniu przekracza 200kg, tylny laczek 160/80-16 bezkompromisowo egzekwuje swoje prawa, do tego wściekle długi łańcuch przeniesienia napędu – zespół napędowy ma co robić.
Staram się utrzymać pomiędzy 90-100km/h ponieważ interesuje mnie również zużycie paliwa na trasie. Na temat nieposkromionych apetytów paliwowych „16-tki” krąży sporo mitów. Piszę mitów, ponieważ na podstawie dotychczasowych doświadczeń nie zauważyłem drastycznego przepału, ale mogę się mylić.
Granicę przekraczam krótko po 11:00. Właściwie po typowym przejściu granicznym w Krajniku nie pozostały nawet wspomnienia. Budynek po stronie niemieckiej, zarysy po dawnych parkingach i to wszystko. Przejeżdżam most ozdobiony plakietką „granica państwa”, kawalątek ładną, zalesioną drogą i jesteśmy w Schwedt. Nie byłem tu prawie czterdzieści lat... pewnie zaszło sporo zmian, tak myślę, bo niewiele pamiętam :)
Daję sobie półtorej godzinki na zwiedzenie miasta. Pierwsze co robię to znajduję przytulną, klimatyczną knajpkę i serwuję sobie solidną porcję kofeiny. Siadam na tarasie i przyglądam się przechodniom, próbuję wychwycić specyfikę miasta, coś charakterystycznego w zachowaniach, zwyczajach. W fajnym pubie naprzeciwko balują przy piwku młode Szwaby... jednak „alkoholowe pasje” zdecydowanie nie uznają granic i sztucznych podziałów, rzekłbym: prawie jak w Polsce :)
Idę na mały spacerek po uliczkach okalających rynek i ruszam w stronę Angermunde. Schwedt zapamiętuję jako ładne, przede wszystkim czyste i zadbane miasto.
Odległość do Angermunde niewielka – trzydzieści kilka kilometrów. Droga dobra, nawierzchnia bez zarzutu. Na tym odcinku nieźle się ubawiłem. Jak wspomniałem pomykam obuty w skóry, na nogach glany – gorąco jak ciężka cholera. Postanawiam troszkę się przewietrzyć i jadę lekko ponad 120km/h, to taka graniczna szybkość dla „16-tki” - motocykl zachowuje się jeszcze przyzwoicie.
W lusterku widzę za sobą kolesia na skuterze, jedzie w rozpiętej, powiewającej niczym flaga koszuli, szortach i... boso! Po mniej więcej dwóch kilometrach niemiaszek nie wytrzymuje i wyprzedza mnie tak jakbym stał w miejscu... ten skuter to Aprilia, nawet nie wiem jaki model...
Przyznam szczerze, że miałem mieszane odczucia... przyjechał rockers z Polski :) a tu skuter...

Na peryferiach Angermunde staję na delikatny obiad. Fajna, stylowa knajpa w typowo niemieckim klimacie. Tak jak zadbano o wystrój lokalu, tak jakość żarcia raczej mierna.
Angermunde to miasto w starym stylu, wąskie brukowane uliczki, kamienice w których zaklęty jest jeszcze klimat z okresu upadku republiki... stylowe knajpy. W całym tym ambarasie czuć jednak klimat DDR.
Zwiedzam kilka uliczek, rynek, wchodzę do kilku knajp – bardziej z ciekawości niż potrzeby ciała.
Wracam do motocykla, strzelam z rozrusznika i... doopa! Kompletny brak prądu. Jestem trochę zdziwiony, a trochę przestraszony. Motocykl jest nowy, do tej pory nawet nie czknął, więc z racji przekonania (wiwat doświadczenie) nawet nie pomyślałem, aby zabrać jakiekolwiek narzędzia.
Szczęśliwie w maleńkiej puszce narzędziowej znajduje zestaw podstawowych kluczy i śrubokręt – chyba „Coś” nade mną jednak czuwa :)
Zaczynam remont na poboczu, właściwie w zatoczce głównej ulicy miast. Sprawdzam wszystkie kable od stacyjki, rozrusznika. Odnajduję bezpieczniki, najpierw dwa. Są OK. Szukam dalej, kolejny, trzeci bezpiecznik znajduję w puszcze zabezpieczającej akumulator – trafiony! Uffff... wymieniam, szczęśliwie w każdej obudowie bezpiecznika ktoś pomyślał o zapasowym... Składam pokrywy, przykręcam siedzenie, zakładam torbę i... doopa! Strzał rozrusznikiem powoduje wysadzenie napięcia. Nie mam narzędzi, nie mam miejsca na spokojny przegląd motocykla, a wszystko wskazuje na zwarcie rozrusznika. Nie zrobię tego na ulicy. Gmerając w maszynie tracę ponad godzinę, jest 16:45 sobota, trzeba podjąć jakąś sensowną decyzję. Postanawiam odpalić Junaka „na pych” i wracać.
Droga powrotna do domu zajmuje mi 3,5 godziny łącznie z dwoma krótkimi postojami.
Przyjeżdżam do domu przed 20:00 – jestem zły, zjechany jak koń po westernie i mam dość.
Dwa Heinekeny reanimują mnie na tyle skutecznie, że po szybkiej kąpieli schodzę do garażu. Ściągam boczne osłony, otwieram puszkę akumulatora, przeglądam bezpieczniki... za mniej więcej kwadrans motocykl chodzi i odpala jak model wzorcowy. Mało mnie szlag nie trafił, kiedy „na spokojnie” znalazłem przyczynę mojego niechlubnego odwrotu spod Berlina... przy klemie akumulatora upalił się przewód, tuż przy samym oczku. Miał dodatkową izolację, która doskonale maskowała usterkę. Jakiś skośnooki papruch przylutował oczko styku na trzech włosach z linki... nie muszę cytować subtelności jakie sobie wykrzyczałem z zaciszu garażu?
Bywa, nauka na pewno pozostawi ślad, już nie ma opcji, abym wypuścił się w trasę (nawet krótszą) bez narzędzi.
Podsumowanie.
Cała trasa wyniosła 568 kilometrów.
Jeżeli chodzi o walory jezdne, pierwsze 300 kilo pokonałem bez najmniejszych problemów. Żadnego zmęczenia, żadnej traumy dla pośladów. Jazda na kompletnym luzie.
Podczas drogi powrotnej serwowałem sobie kawowy kwadransik co mniej więcej 120 kilometrów.
Powyżej magicznego limitu 300 kilo zaczynam odczuwać zalety „sztywniaka”, specyficznej pozycji wymuszonej profilem siedzenia i szerokiej kierownicy. Doopsko zaczyna upominać się o swoje prawa, kręgosłup też przypomina mi datę urodzenia... ponad 500 kilometrów na jedno podejście to zdecydowana przesada.
Poza tym zdecydowanie męczy niski zakres prędkości przelotowej, ale to standardowa przypadłość wszystkich małych pojemności – a w przypadku chińskich „około-ćwiartek” to wręcz norma.
Zamiennie bardzo mile zaskoczyło mnie spalanie. Nastawiony raczej negatywnie zasłyszanymi opiniami muszę stwierdzić, że „moja” 16-tka zamknęła się w 3,1 litra na całej trasie. Uważam, że to wynik wręcz fantastyczny.
Planującym wyjazdy turystyczne tym modelem proponuję przy projektowaniu trasy uwzględnić jednorazowe przeloty na poziomie 300-350 kilometrów. Taki dystans nie powinien stanowić problemu nawet dla mniej doświadczonych motocyklistów.
Jeżeli będziecie zmuszeni pokonać jednorazowo dłuższy dystans, szczerze polecam wkalkulować dłuższą przerwę (2-3 godziny) zdecydowanie poprawi to komfort podróżowania.
Zalecana prędkość podróżna zawiera się pomiędzy 90-100km/h.
Warto również pamiętać, że ze względu na specyficzny kształt i ułożenie zbiornika motocykl musimy tankować co 200-kilka kilometrów.

zdjęcia:
http://chomikuj.pl/krzysztof-mad/jak+ni ... em+Berlina
Awatar użytkownika
kacpero
Sympatyk
 
Posty: 785
Rejestracja: 25 mar 2008, 09:18

Re: Jak nie zdobyłem Berlina...

Postautor: mike_russ dodano: 13 sie 2013, 22:39

Cóż... Jak zdążyłem zauważyć, elektryka to jest jeden ze słabszych punktów chińszczyzny... I to nie tyle jej projekt (całość jest na ogół logicznie poukładana, choć tu i tam przydały by się przewody o większym przekroju) ile bardzo oszczędnościowy sposób wykonania. Przewody są często za krótkie i łączone na jakieś dziwne blaszki, albo wręcz skręcane ręcznie i klejone taśmą... Tylko w Jinlunie Szubiego trafiłem wszystkie połączenia lutowane (mowa naturalnie o rozgałęzieniach, tj, tam gdzie nie ma wtyczek, klem, itp.) Okazuje się, że nawet Junak mimo aspiracji do lepszej jakości, nie jest od tego wolny. Na szczęście elektryka, o ile ma się czas i cierpliwość nie jest trudna- łatwo dostać części i zrobić ja solidniej.
Awatar użytkownika
mike_russ
Sympatyk
 
Posty: 2120
Rejestracja: 12 sie 2009, 22:25
Lokalizacja: Poznań
Motocykl: Zipp Raven "Dzikus"
Płeć: mężczyzna
Komunikator: GG 13140250
Wiek: 43

Re: Jak nie zdobyłem Berlina...

Postautor: dziadek zbyszek dodano: 14 sie 2013, 10:46

Szkoda że taka niedoróba nie pozwoliła zdobyć Ci Berlina. Ale i tak fajna trasa i troszkę nauki ;-)
mike_russ pięknie to ujął
Na szczęście elektryka, o ile ma się czas i cierpliwość nie jest trudna- łatwo dostać części i zrobić ja solidniej.
Czy to wrodzona skromność ? Pozdrawiam potrafiących :))
Im bardziej jesteś przekonany że masz niezawodne terenowe auto, tym dalej pójdziesz po traktor
Awatar użytkownika
dziadek zbyszek
Klubowicz
 
Posty: 2304
Rejestracja: 16 sty 2013, 17:01
Lokalizacja: Poznań powiat wieś
Motocykl: Soft 2 Szpetny
Tel. kom.: 698282838
Płeć: mężczyzna
Wiek: 72

Re: Jak nie zdobyłem Berlina...

Postautor: Jack dodano: 14 sie 2013, 15:21

Całkiem fajna przygoda, i z dobrym zakończeniem.
Spróbujesz pewnie jeszcze raz zdobyć Berlin?
Romet Kadet 50 -> Romet Mińsk 125 -> Romet Soft 125 -> Romet R 250 -> Yamaha FJ 1200 A-> HONDA CBF 600 S
Awatar użytkownika
Jack
Klubowicz
 
Posty: 2324
Rejestracja: 15 cze 2012, 23:34
Lokalizacja: Podbeskidzie
Motocykl: Honda CBF 600 S
Płeć: mężczyzna
Wiek: 57

Re: Jak nie zdobyłem Berlina...

Postautor: mrzysty dodano: 18 sie 2013, 22:22

Pomimo nieudanego ataku na Berlin nakręciłęś 500 km, więc i tak dzień można zaliczyc do udanych. Na 99% wyprzedzająca cię Aprilka to Atlantic 500 sprint. Licznikowe V-max 170 km/h.
Awatar użytkownika
mrzysty
Forumowicz
 
Posty: 255
Rejestracja: 16 lip 2009, 03:09
Lokalizacja: piast?w woj.mazowieckie
Motocykl: Biała Dama Z-175
Tel. kom.: 793303381
Płeć: mężczyzna
Wiek: 47

Re: Jak nie zdobyłem Berlina...

Postautor: koty4 dodano: 31 sie 2013, 11:18

Cały czas mam ochotę zobaczyć Berlin. Niestety w tym roku to już odpada. Zawsze to fajniej jechać w kilka osób.
Awatar użytkownika
koty4
Klubowicz
 
Posty: 1124
Rejestracja: 07 gru 2009, 20:58
Lokalizacja: Littlehampton UK
Motocykl: Yamaha Majesty 400
Płeć: mężczyzna
Wiek: 55


Wróć do Podróże

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości