Dzień 8 18.06.2021
Decyzję podjąłem już wieczorem; nie ma sensu tu siedzieć w taką pogodę, a już na pewno w tym hotelu za stówę euro dziennie... Wracam do Francji... tam jest ciepło. A przynajmniej było jeszcze kilka dni temu. Sat24 brutalnie rozwiał moje nadzieje na poprawę pogody na półwyspie Iberyjskim; ciężkie chmury utworzyły wir od wybrzeża do wybrzeża, i pewnie nie prędko stąd odpłyną... Trzeba uciekać na drugą stronę Pirenei, które to góry częściowo powstrzymują niż przed wędrówką na północ.
Spakowany, z tobołkami schodzę do holu, klamoty walę na sofę, kartę oddaję w recepcji i kieruję się do restauracji. W cenie mam śniadanie, i nie zamierzam z tego zrezygnować.Wielka stołówka, żywej duszy, za to "szwedzki stół", a nawet dwa

wielkie stoły. Zaczynam od kawy i słodkiej bułeczki, potem sery i wędliny...

Po godzinie od opuszczenia pokoju jestem już w trasie wzdłuż wybrzeża - kierunek północ.
Na szczęście póki co nie pada (nawet słonko próbuje się pojawiać), ale jest chłodno i wieje wiatr, moje mokre ciuchy sprawiają, że jest mi zimno. Buty i ubranie w nocy nie wyschły, mimo, że próbowałem podsuszyć przy pomocy suszarki do włosów.
Jadę wolno ciągle gapiąc się w ocean (dla niego tu przyjechałem), dziś lepsza widoczność. Mijam, usytuowane po prawej stronie drogi hotele, pensjonaty... przez chwilę naszła mnie myśl; a może jednak poszukać coś tańszego i zostać kilka dni? E, chyba jednak nie... bo co robić w taką pogodę? Ani pojeździć, ani połazić, o wylegiwaniu się na plaży nie ma mowy.


I tak rozmyślając i rozglądając się (co by jak najwięcej zobaczyć i zapamiętać z portugalskiego krajobrazu) dociągam drogą N13 do Valenca na granicy.
Długim mostem przekraczam granicę i po niespełna dobie znów jestem w Hiszpanii. Nie dojeżdżając do Vigo odbijam na wschód i autostradą A-52 mam nadzieję dociągnąć do hostelu Mapru, w którym miałem przyjemność gościć.


Do Qurense pogoda jest całkiem niezła, co napawa mnie rozterką, czy dobrze robię dezerterując z kraju Ronaldo po jednym dniu...
Ale już za Qurense na niebie pojawia się coraz więcej ciemnych chmur, z których po pewnym czasie zaczyna siąpić deszcz, stopniowo przechodząc w coraz grubszy, aż w końcu w ulewę.


Jadę autostradą i w tej chwili nawet nie mam możliwości schować się gdziekolwiek.
Zaczyna się walka... Staram się utrzymywać prędkość około 90 km/h ze względu na tiry... nie chcę, żeby mnie wyprzedzały, bo z pod kół walą fontanny wody, które to w takim przypadku lądują na mnie. Autostrada to obniża się, to znów stromo wspina w górę wijąc się łagodnymi łukami... asfaltu raczej nie widzę... chyba pod kołami mam rzekę, takie ilości wody płyną jezdnią.
Przemoczony do ostatniej nitki, z uchyloną szybką kasku (tu już nawet pinlock nie daje rady) walczę, czekając tylko kiedy się wyłożę, mam wrażenie, że opony nie dotykają już asfaltu, tyle wody na jezdni. Najbardziej niebezpiecznie jest, kiedy zjeżdżam po łuku w dolinę... Cały czas pilnuję się, żeby nie dotykać hamulców, nawet minimalne przyhamowanie spowoduje, że znajdę się w pozycji horyzontalnej... a ciężarówki tylko czekają, żeby zmiażdżyć mojego osiołka

, a pewnie i mnie przy okazji. Zmysły napięte do granic, skoncentrowany na maksa, przemoczony i zmarznięty jadę, choć wolałbym być teraz gdziekolwiek, byle nie na tej zatopionej drodze między tirami...
I jak na złość nie mam możliwości, żeby zjechać na jakiś parking, bo takowych nie ma po drodze...
Nagle następuje jedno szarpnięcie motocyklem, drugie... jestem w takim stanie, że już nie wiem czy to się dzieje naprawdę czy to tylko koszmarny sen...
Odkręcam mocniej manetkę, na chwilę silnik łapie oddech i zaczyna ciągnąć... by znów zacząć kichać...
Domyślam się, że instalacja elektryczna jest już tak zalana wodą, że gubi iskrę, albo zalało filtr powietrza. Czekam na najgorsze... pewnie za chwilę zgaśnie mi na środku autostrady, w ulewnym deszczu wśród pędzących tirów.
I wtedy dostrzegam tablicę z informacją o zjeździe na jakąś miejscowość... od razu niemalże zjeżdżam na pas awaryjny, modląc się by szybko się pojawił ten zjazd, który może mnie uratować...
Jest. Po 200 metrach widzę po lewej stronie parking przed jakimś barem. Resztką sił z moich dwudziestu koników zjeżdżam na dół i od razu parkuję pod drzewem. Jestem trochę osłonięty od wody lejącej z nieba. Nie zsiadam, silnika nie gaszę, a wprost przeciwnie; próbuję utrzymać go na podwyższonych obrotach... mam obawy, że jeżeli zgaszę, to będzie po nas...
Po kilku minutach obroty się unormowują, praca fałki zaczyna być na przyzwoitym poziomie, jeszcze chwila, jeszcze trochę na wolnych obrotach i gaszę... Zsiadam i idę do baru... ale nie wchodzę do środka, spływa ze mnie woda, nie chcę napaskudzić,więc zostaję w zadaszonym ogródku piwnym. Gdy pojawia się dziewucha zamawiam kawę i proszę o kod do wi-fi... muszę luknąć na sat24, bo już nie wiem co robić.
Pijąc kawę, przeglądając internet, czekam, aż deszcz zelżeje... co faktycznie następuje po około pół godzinie...

Teraz podstawowe pytanie; czy Cruiser odpali czy czekają mnie problemy?
c.d.n.