Aż nagle czytam na forum, że u DaJana szykuje się zjazd Janów na 24 czerwca... lepszej okazji nie będzie.
Jest czwartek, jutro rano trzeba by wyjeżdżać, więc czasu niewiele. Ale spontan jest najlepszy. Dzieci pytają o plan podróży; plan jest taki, że go nie ma.
Tylko żona nic nie wie, tak lepiej. Dowiaduje się, gdy zapakowany podjeżdżam pod jej pracę. Drań ze mnie.
Podrózy opisywać nie będę, bo podobne wyprawy opisywali lepsi poeci. Napiszę trochę o moich wrażeniach i wnioskach, i kilka porad dla tych co planują w przyszłości wybrać się do RO.
Sama Rumunia to kraj kontrastów; chałupy monstrualne jak jakieś monastyry obok małych, fikuśnych domków z ozdobnymi bramami. Podwórka małe zapchane różnymi budyneczkami...
Drogi to kolejny kontrast; na przykład [E79] na pewnych odcinkach dorównuje tym na zachodzie by po chwili wpaść w dziury.
Ludzie.
Podobnie jak Ukraińcy uczynni, zawsze chętni pomagać. Mimo kłopotów z porozumiewaniem się (niestety nie spotkałem nikogo kto mówiłby po niemiecku, kilku "anglików", ale u mnie po 25 latach od nauki pozostało "litl bit" -wiadomo "... nieużywany zanika") dogadywałem się na migi lub sposobem kalambury czyli długopis i kartka. Chyba przez sklerozę zapomniałem o rozmówkach pożyczonych od Deamiensa.
Przykład; camping pod Bicaz - właściciel tegoż zobaczył jak siłuję się z motongiem (gęsta trawa, pod górkę) usiłując nasmarować łańcuch przybiegł z własnym olejem i pomógł przepychać.
Zaproponował też kawę i jeszcze coś pokazując palcem na szyję i po chwili unosząc do góry co mialo chyba znaczyć po jednym

Od innych osób dostałem gratis dwie mapy Rumunii, choć miałem pożyczoną od Deamiensa, ale nie wypadało odmawiać.
Samo oznaczenie dróg raczej fatalne, do tego nazwy miejscowości często inaczej pisane na mapie a inaczej na tablicach. Lub skrótami np. Tg (Targu). Sami tubylcy wymawiają jeszcze inaczej...
Ceny paliw wyższe niż u nas, ale jakość, przynajmniej na moje odczucie, lepsza. I co ciekawe ceny na markowych stacjach jak Aral, Moll czy Lukoil niższe (5,71 - 5,80 Lei) niż na małych wioskowych (5,95-5,99).
Przelicznik złoty - Lei jeden do jednego.
Gdy dotarłem w drodze powrotnej do DaJana spytał co wywarło na mnie największe wrażenie, bez zastanowienia odparłem "wioska cygańska leżąca trochę na uboczu i Transalpina".
Pierwszego dnia tak po 19-tej zacząłem rozglądać się za noclegiem, ale marnie mi to wychodziło... bo albo psy albo podmokły teren, albo śmierdzące owcami pastwisko. W końcu dojrzałem wielkie jezioro,
a nad brzegiem namioty, przyczepy kempingowe, samochody... Ale żeby tam dotrzeć musiałem zajechać od doopy czyli przejechać przez wioskę leżącą za tym jeziorem. Gdy przejeżdżałem poczułem się jakbym cofnął się do średniowiecza; małe rozwalające się chałupki, jakieś komórki zbite ze starych desek i dykty, ogólny syf, obornik na podwórkach, przy drodze, straszny fetor. I pełno cyganów tak od 2 do 90 lat, większość na ulicy. Bałem się wyciągnąć aparat. Pierwsze pytanie o camping było zmyłką - wskazana droga skończyła się na łąkach. Wróciłem, gdy małe cyganiątko bez pytania wskazało ręką dróżkę między rozwalającymi się płotami. I żeby atrakcji było więcej pogoniły mnie dwa wielkie psy. Robiło się późno, cyganie sprowadzali konie z pastwisk, a ja wreszcie dotarłem nad jezioro. Ucztujących pod płócienną altaną tubylców spytałem, na migi pokazując namiot czy mogę rozbić, zerwał się jeden wskazując mi najbardziej płaskie miejsce. Jeszcze spytałem pokazując ziemię "many", "cash", odpowiedź 'ne, ne..."
Więc zacząłem rozbijać swój pierwszy obóz na ziemi rumuńskiej...
Transalpina.
Jakby powiedział Deamiens przypałowałem porywając się jednego dnia na obie trasy górskie. Nocleg miałem pod Bisov, skąd do początku Trasfagary musiałem pokonać ponad 100 km częściowo w deszczu. Sama trasa to kolejne 120 km. Wiadomo; postoje, fotografowanie, jazda w ślimaczym tempie i zanim dotarłem do Novaci skąd zaczyna się Alpina była już godzina 17. Do tego znów deszcz mnie nie oszczędził; buty i rękawice miałem kompletnie przemoczone (nauczka po Lwowie niczego mnie nie nauczyła - nie zaopatrzyłem się w ochraniacze butów i rękawice odporne na wodę). Do tego jeszcze miałem przyjemność być kontrolowanym przez Politia a dokładnie jednego, który wyskoczył zza służbowej Dacii i machnął ręką bez lizaka...
Byłem już trochę zmęczony, ale powtarzałem sobie słowa babki Pawlaczki "Był czas przywyknąć..."

W takim stanie ruszyłem na Transalpinę. Do Sebes "tylko" 130 km. Od razu ostro w górę. Coraz zimniej, zmieniłem rękawice na robocze - przez chwilę było w dłonie cieplej. Za miastem Ranca znak zakaz ruchu. Zatrzymuję się, przejechał samochód, więc ruszam za nim.
"Drabina" w górę, cholernie duży kąt podjazdu. Co wdrapię się na jakieś wzniesienie to oczom ukazuje się kolejna "serpentine". Mając nadzieję, że to ostatnia w górę, ruszam, by znów się przekonać że to nie koniec atrakcji. Kto do cholery projektował tą trasę. Asfalt owszem równy, ale zero barierek, oznaczeń, coraz wężej, stromiej, zimniej. Powyżej linii drzew zaczął jeszcze przeszkadzać silny wiatr. Gdy kolejny raz zatrzymałem się, żeby cyknąć fotki ledwie utrzymałem się na nogach; w głowie wirowało, ale... jak mówił jakiś bohater w ruskim filmie wojennym ""dorogu nazad niet..."
Na szczęście Cruiserek dzielnie walczył z kolejnymi podjazdami, "pałowałem" na jedynce na wysokich obrotach po kilkaset metrów agrafkami w górę... a za szczytem znów serpentyna w górę.
Czasami trzeba było patrzeć w górę, żeby zobaczyć gdzie ta "serpentine" się kończy. Oby to już ostatnia... Nie pamiętam o której wreszcie te podjazdy się skończyły, ale gdy w końcu zjechałem w jakąś dolinę było już późno. Pytani pasterze o trasę do Sebes coś tak pogadali po swojemu, zrozumiałem tylko "serpentine". Q.... na dziś mam już ich dosyć. Mapa przed oczy i kombinuję.... jest jakaś droga w lewo do Petrosani. Ruszam. Po 4 km asfalt kończy się, ale jestem twardziel... ale gdy pojawiają się jakieś dziury, osunięcia gleby zawracam. Pasterzom pokazuję nogą asfalt i mówię; ne, no, nichts, niet. Odpowiadają "piko" co chyba znaczyło mało. Tylko mało szutru czy samego asfaltu? Kilka razy wymieniam nazwę miejscowości, pokazuję na mapie - machają rękami, żeby jechać. A, raz kozie śmierć. Ruszam.
Pod kołami mokra glina, jakieś patyki. Dziura jak po wybuchu bomby... jak oni tędy jeżdżą. Do tego wjechałem w chmury, widoczność spadła do kilku metrów... po kilkunastu kilometrach, gdy droga zaczęła opadać zobaczyłem jakiś klasztor. W razie czego może siostrzyczki przygarną... Zrobiło się widniej, pojawił się samochód z naprzeciwka. Nie jest źle... znów jest asfalt, coraz go więcej. Po 28 km jest Petrosani.
Obieram kierunek północno-zachodni i rozglądam się za noclegiem...
Za noclegi na kwaterach płaciłem po 50 Lei, chociaż sami Rumunii krzyczeli dużo więcej. Trzeba targować...
Poruszanie się pojazdem po ulicach najlepiej dostosować do tubylców, czyli pierwszeństwo ma pojazd mechaniczny. Przepuszczanie pieszego przez jezdnię /nawet po pasach/ może skończyć się jakąś kolizją.
Raz, gdy zatrzymałem się przed przejściem zobaczyłem zdziwienie w oczach przechodnia. Myślicie że przeszedł? może bał się, że tylko czekam żeby wszedł na jezdnię a ja go wtedy dupnę

Uznałem, że nie można ich nawracać na zachodnie zwyczaje i przepisy...
Trasa Transfogaraska. Hmm, jak mówił Deamiens... trzeba ją przejechać. Widoki cudo, przebijanie się przez warstwę chmur, dziko wałęsające się zwierzęta. Nawrotki, podjazdy, wodospady, tunel prawie 900 m... jest wszystko czego potrzebuje podróżnik. Zabrakło mi może tylko adrenaliny, której dostarczyła w sporych ilościach Transalpina. Możliwe, jak pisałem, że moje odczucia w stosunku do tej drugiej były inne spowodowane zmęczeniem.
Podsumowując:
termin: 21-28.06.2013
koszt: jeszcze nie liczyłem, ale nie drenuje kieszeni. Było by taniej, gdyby pogoda była lepsza - w Rumunii można spać na dziko...
przejechane kilometry: prawie 3350
najdłuższy dzienny przebieg: 700 /bez 3/km - powrót z Rumunii do Machnówki (DaJana)
czas: prawie 8 dni (ale u DaJana trochę "posiedziałem")
wysokości:
transfogara - wjechałem na 2034 m npm.
transalpina - ok. 2150 m npm.
p.s. będę uzupełniał, gdy coś ciekawego jeszcze sobie przypomnę

Rumuńscy kierowcy niespecjalnie przywiązują wagę do ograniczeń prędkości (z czasem i mi się to udzieliło).
Byłem świadkiem jak kierowca autokaru w wiosce wyprzedzał kolumnę kilku samochodów zasuwając min. 90 km/h na wąskiej ulicy.
Inny przykład wariactwa miejscowych to jak bus z przyczepą na serpentynach w dół 100 m przed nawrotką zaczął mnie wyprzedzać. Nie miałem innego wyjścia jak hamować, żeby zdążył wrócić na swój pas ruchu i wyhamował przed ostrym łukiem
