Adaś, strata czasu, a poza tym za głupotę trzeba płacić

.
Potem już torebki pilnowałam jak oka w głowie.
Dzień 3 21-06-2014No dobra, stratę trzeba przeboleć jakoś. Grunt, że cała reszta jest, bo bez dokumentów to już tylko powrót do ojczyzny wchodziłby w grę.
Zwinęliśmy się i w drogę do Holandii. Już na tym etapie plany diabli wzięli. Pogoda nam je skutecznie wybiła z głowy

. Nie będzie przejazdu najdłuższą tamą. Zbyt silny wiatr i w każdej chwili mógł spaść deszcz, więc zdecydowaliśmy się na autostradę, tym bardziej, że za darmo

. Sieć autostrad i dróg szybkiego ruchu w Holandii jest naprawdę imponująca, ruch na nich wielki, a wszystko porusza się płynnie i szybko. I wyglądają zupełnie inaczej niż niemieckie. Niemieckie autostrady mają to do siebie, że oprócz asfaltu i innych użytkowników nie widać na nich nic. Obudowane wszystko, betonowe pasy biegnące przez środek, wysokie osłony po bokach. Człowiek tylko patrzył, żeby jak najszybciej uciec z tych dróg. Ja miałam nieodparte uczucie, że znalazłam się w jakimś obozie i nic mi nie wolno.Natomiast w Holandii te autostrady były już zupełnie inne. Nie obudowane, jakieś sympatyczniejsze i oko można było zawiesić na czymś innym niż beton i asfalt

. Co pierwsze rzuciło mi się w oczy, to potężne stada krów. Mnóstwo ich tam było. A i czasem owieczki się trafiały. Zielono i domki schludne, bez żadnych tandetnych ozdób, czyściutko wokoło. Kemp znajdował się w miejscowości pod Amsterdamem, w której mieszkali sami bogaci ludzie, o czym dowiedzieliśmy się później. Domki, a raczej domy prześliczne, w większości kryte strzechą, przeważnie budowane w starym stylu.Ogródki niewielkie, ale tak zadbane i zaprojektowane, że komponowały się z całą resztą idealnie. Kemping okazał się mieć oddzielny parking po drugiej stronie ulicy. Nie strzeżony. Po ostatnim ekscesie w Niemcowni motoru samopas nie zostawię za nic, uraz mam i cześć.
Arek w recepcji pogadał i udało się załatwić wjazd motocykli na teren kempu i trzymanie ich przy namiocie. Z tej recepcji musiałam wyjść szybciej niż weszłam, bo myślałam, że uduszę się ze śmiechu

.Z panienką porozumieć można się było bez problemu po angielsku. W czasie tej rozmowy panienka odebrała telefon i zaczęła rozmawiać po holendersku. I nastąpił koniec mojej wizyty w recepcji. Język mają tak dziwny i śmieszny, że nie byłam w stanie się opanować. Wycofałam się prawie zgięta w pół i śmiałam się w głos dopiero po wyjściu. Prawie popłakałam się i posmarkałam ze śmiechu

.
Nic dziwnego, że oni tam wszyscy mówią po angielsku i mało który obcokrajowiec jest w stanie nauczyć się tego dziwnego, do żadnego innego niepodobnego, języka. Wyznaczone miejsce pod namiot okazało się być zaraz obok rozwrzeszczanych bachorów, które robiły co chciały używając płuc całą mocą. Opiekunowie w tym czasie popijali winko. Wyglądało to na taką ichnią zieloną szkołę. Od tej bliskości rozdartych bachorów mnie ręce opadły, a Arka trafił nieziemski szlag

. Pizgnął rzeczami i poszedł sobie gdzieś dalej, żeby się opanować. Wykrzesał z siebie resztki energii i jeszcze raz poszedł do recepcji. Efekt był taki, że mogliśmy przenieść częściowo rozłożony namiot tam, gdzie było cicho i spokojnie. Namiot postawiliśmy i nie zrzucając reszty ekwipunku z motocykli ruszyliśmy zobaczyć sławetne lotnisko w Schiphol. Autostradą rzecz jasna. To mały kraj, który każdą piędź ziemi wydarł morzu, mieszkańców sporo, a co za tym idzie i pojazdów mechanicznych, więc stąd ta gęsta sieć autostrad, na których zresztą jest i tak bardzo gęsto.
Na lotnisko doprowadził nas GPS, faktycznie przy samym pasie, ale nie startowym, jak mniemaliśmy, a raczej do lądowania. Jedyne, co można było z tego miejsca zobaczyć to samoloty, które wylądowały i podjeżdżały pod terminale. Samego lądowania nie było widać z racji potężnych chaszczy, które widok zasłaniały. Arek na piechotę poleciał dalej, żeby to zobaczyć i uwiecznić na fotografiach, ja zostałam. Lądowały cholerniki co minutę z zegarkiem w ręku.Bałam się, że hałas będzie okrutny, ale te samoloty jakieś ciche i prawie wcale ich nie słychać. Ludzi trochę było, nawet jacyś Polacy się trafili.Posiedzieliśmy tak z pół godziny i wróciliśmy na kemp, gdzie w pierwszej chwili poszliśmy do restauracji na małe co nieco. Karta po holendersku, diabli wiedzą co tam serwują. Z rozmowy z kelnerką, która angielski znała jakoś słabiej, wyszło że zamawiamy talerz mięs. Po czym okazało się, że to talerz przeróżnych wędlin z ciepłymi bułeczkami i majonezem. Całkiem smaczne to było, nie powiem

.
Potem poszliśmy pooglądać miasteczko, a po powrocie i grzecznościowej wymianie uprzejmości z holenderskimi sąsiadami, dowiedzieliśmy się, że tu sami bogacze mieszkają. Aaaaa no to już rozumiem skąd te ogromne domy, przepięknie utrzymane, który wywołały u mnie tęskne westchnienia.
https://plus.google.com/photos/10919320 ... 6531939089