Dziki Wschód 2012 - Luca (cz. 2)
Spis treści
Dziki Wschód 2012 - Luca (cz. 2)
Dzień szósty
Dzień siódmy
Dzień ósmy
Podsumowanie
Wszystkie strony

Dzień piąty, sobota 25 sierpnia

Rano wstaję całkiem wyspany. Nic mnie nie zjadło, ani nie przejechało, jest dobrze. Wyglądam z namiotu, Jelonek stoi i czeka na kolejną przygodę. Ze składaniem namiotu nie ma problemu, przez całą noc był suchutki. W nocy było tak gorąco, że to co nachuchałem, nie miało szansy się skroplić na ściankach. Dzisiaj mogłem wystartować wyjątkowo wcześnie.

Rano wszystko wygląda bardziej kolorowo i radośnie, nawet na tym popsutym zdjęciu.
Po spakowaniu tobołów, tuż przed samym odjazdem słyszę, że coś się do mnie zbliża. Czekam i nasłuchuję. Wygląda na to, że jakiś wóz z koniem i faktycznie za chwilę z lasu wyłonił się rumuński dziadek na furmance. Powiedziałem kulturalnie dzień dobry.
Dziadek chyba się wystraszył, bo zrobił minę typu wielkie przerażone oczy i od razu skręcił koniem w boczną stromą ścieżkę. Z resztą moja mina też musiała być ciekawa.

Jak wróciłem na drogę główną, to wszystko mi się wyjaśniło.
Po drugiej stronie lasu był mały przysiółek, tak ze cztery domy i pewnie dziadek jechał skrótem do wioski, przez las. No cóż, wydawało mi się, że w takim dzikim lesie nikt mnie nie znajdzie, a tu okazuje się, że wszędzie jest pełno ludzi. Najpierw złodzieje z piłą motorową, potem furmanka i kto wie, co się jeszcze tam działo jak spałem?
W pierwszej napotkanej wiosce sfotografowałem tablicę z nazwą Blesca, by wiedzieć mniej, więcej, gdzie spałem. Znowu bieda rzuca się w oczy.

Ludzie mieszkają w bardzo skromnych domkach, a niektórzy po prostu w lepiankach.

Takich domostw było bardzo dużo. Przed miastem Vaslui, sytuacja nieco się poprawia. Większe domy i lepiej ubrani ludzie. Sporo osób czeka na przystankach. Pewnie jadą do pracy. Przy wjeździe do miasta widać kilka dużych zakładów, które pewnie dają utrzymanie okolicznej ludności. W mieście biedy już nie widać. Na ulicach sporo wypasionych fur i sklepy też niczego sobie.
Pora uzupełnić płyny, więc zajeżdżam na stację i nie żałuję sobie, ani mojemu wiernemu rumakowi. Jelonek, to co lubi najbardziej, czyli oktany do pełna, a mi się zamarzyła kawusia.
Chodziła za mną już od dłuższego czasu. Kawa niestety z automatu tylko za kesz. Kartą zapłacić się nie da. Po szeroko zakrojonych poszukiwaniach, udało mi się odnaleźć trzy plastikowe leje. No i tyle właśnie chciał automat, tylko, gdzie mu to wsadzić?

Wsadza się tam, gdzie te dwa żółte światełka. Najpierw nie chciał, ale potem zjadł całe trzy.
Na automacie dumnie widniał napis LavAzza. Nie wiem co to, tam było w środku, ale na pewno nie była to LavAzza? Kawa o smaku starej zjełczałej skarpety. Od razu przypomniał mi się smak kawy plujki, podawanej w podrzędnej komunistycznej knajpie z przykręcanymi talerzami do stołu i łyżką na łańcuchu, taki skwaśniały, pleśniowo-zjełczały smak. Ma być hardkor, to niech będzie. Na zdrowie i wypiłem do dna.
Zaraz potem poszła w ruch mineralna, na przepłukanie otworu gębowego, bo się inaczej nie dało i teraz mogę śmiało ruszać w drogę, przed siebie. Prosto na wschód, przez góry, przez łąki, przez morze, jeziora i las, tak ciągnie i ciągnie zdyszany Jelonek, by zdążyć na czas.
Droga całkiem dobra, asfalt nówka, więc szybko minąłem kolejne miasteczko Husi i już byłem przed granicą z Mołdawią. Trochę tylko, jakby zrobiła się pustynia dookoła.

Teraz to mogłem sobie śpiewać "w stepie szerokim"...
Godziny poranne, słonko już ostro przypieka, a na niebie ani jednej chmurki. Co będzie dalej?
Na granicy ruch niewielki i obsługa bardzo sympatyczna. Przez bramki rumuńskie przeszedłem w ekspresowym tempie, potem był spory pas ziemi niczyjej a następnie mołdawska straż graniczna.
Standardowe pytanie, dokąd jadę, po co i dlaczego, czy mam narkotyki, broń itp. Na wszystkie pytania odpowiadam śpiewająco po polsku. Wygląda na to, że rozumieją.
Pytają co to za motocykl, no to mówię, że Jinlun. Strażnik robi wielkie oczy i pyta dalej: ale Honda, Yamacha?
Nauczony doświadczeniem z ukraińskiej granicy mówię, że to kitajec.
Aaaa kitajec i się śmieje, razem z kolegami. Co ich tak bawi, sobie myślę i śmieje się razem z nimi? W końcu śmiech to zdrowie. Najwyraźniej chińskie produkty mają w Mołdawii duże uznanie he, he i się szczerze cieszą, że coś takiego będzie śmigało po ich pięknym kraju.
Jeszcze tylko opłata u pani w okienku i mogę jechać. Sprawa się komplikuje, bo pani chce mołdawską walutę. Niestety nie mam ani grosza mołdawskiego, ale po krótkiej konwersacji, może być w euro. Całe dwa euro pani chce. Szukam, szukam i pokazuje znalezione 10 euro.
Pani kręci głową, że nie ma wydać, no to pytam dalej, że może dolary?
Pani się zgadza i chce nadal dwa, tyle, że już dolary. Myślę sobie, że to i nawet lepiej, bo dolary tańsze i wyciągam zielony banknot pięciodolarowy.
Pani znowu kręci głową, że nie ma wydać, a całej piątki wziąć nie chce. No to niech już sobie weźmie te trzy jako napiwek. Pani uparcie kręci głową, że napiwku też nie chce.
No to może ukraińskie hrywny, pytam nieśmiało?
- dwadcat hrywien
Hrywien to miałem pod dostatkiem i z dumą dałem pani odpowiedni papierek. Pani wystawiła odpowiedni kwit i mogę odpowiednio jechać dalej. Mołdawio witaj!

Ku mojemu zaskoczeniu bardzo dobry asfalt i nie step, jak sobie to wyobrażałem, tylko teren pagórkowaty, a wzdłuż drogi bardzo często posadzone aleje orzechów włoskich.
Czasem ktoś sobie przyjeżdżał i zbierał te orzechy przy samej drodze.
Wioski, też jakby bogatsze niż te ostatnio widziane w Rumunii i wszystko jakoś tak bardziej poukładane. Całkiem przyjemnie, schludnie i czysto, chociaż bardzo gorąco i sucho. Nie da się jechać z podniesioną szybką, bo od razu w oczach pełno jakiegoś pyłu. Z resztą w Rumuni było to samo. Wydawało się, że powietrze jest czyste, a podczas jazdy oczy musiały być cały czas zasłonięte szybką, bo jak nie, to od razu wbijały się jakieś ostre drobinki, czegoś tam.

Niemalże każdy przystanek bogato zdobiony. Niektóre zasługują na miano dzieła sztuki.

Co jakiś czas mijam krzyżówki ze zjazdem do okolicznych miejscowości i przy niemalże każdej z nich stoi zdobiony krzyż.

Co jakiś czas są też miejsca, gdzie można odpocząć w cieniu i napić się źródlanej wody.

Mołdawianie, faktycznie zatrzymują się i napełniają butelki taką wodą. Są też kibelki, ale tego wam oszczędzę. Po prostu jak się już bardzo chce, to człowiek wchodzi do takiego kibelka, a po wejściu do środka, to się po prostu odechciewa, tego z czym się przyszło.
Konstrukcja prosta, taka dziura w podłodze, ale najwyraźniej nie wszyscy trafiają do niej.
Chwilę posiedziałem przy źródełku, rozkoszując się cieniem i obserwowałem przyjeżdżających tubylców. Wydaje mi się, że używają języka rosyjskiego do porozumiewania się, albo mocno zbliżonego. Najbardziej co mnie jednak zaskoczyło, to Mołdawianki. Jakoś miałem takie wrażenie, że w Mołdawii, Mołdawianki, to są takie niskie krępe, skośne oczy o karnacji żółtej. Coś jak Mongołki, a tu nic podobnego. Te które widziałem, były w większości przypadków bardzo ładne, żeby nie powiedzieć, że piękne i bardzo podobne (tutaj zapunktuję) do naszych pięknych Polek. Jak ktoś szuka żony, to spokojnie w Mołdawii, też może się rozejrzeć. Ja już nie musiałem, to pojechałem dalej, prosto na Kiszyniów (Chisinau), stolicę Mołdawii.

Chciałem ominąć stolicę jakąś obwodnicą, zwłaszcza w tym niemiłosiernym upale, ale mapę miałem niedokładną i wpakowałem się w sam środek. Najlepsze, że w jednym miejscu był znaczek na Tiraspol, a potem brak jakiegokolwiek oznakowania, zatem starą sprawdzoną metodą, jadę po prostu prosto przed siebie. W końcu natrafiłem na postój taksówek i pytam jak jechać na ten Tiraspol? Taksówkarz, chętnie mnie podprowadzi, ale za drobną opłatą. Tłumaczę mu, że sobie poradzę, tylko niech powie w którym kierunku jechać. Pokazał, a ja podziękowałem i zgodnie z wytycznymi ruszyłem.
Przejechałem kilkanaście krzyżówek i nie tracąc czasu, stojąc na czerwonym pytam kierowcy, stojącego na pasie obok, jak jechać na ten Tiraspol? Kierowca w starym nissanie, zasępił się, intensywnie pomyślał, a w końcu mówi: "follow mie". No i od tego momentu się zaczęło.
Mołdawianin wziął sobie chyba na ambicję, że mnie przeprowadzi przez miasto, jak najszybciej się da i ruszył z kopyta. Ja ledwo dawałem radę się za nim utrzymać tą maleńką 250-tką. Nie miałem nawet czasu porozglądać się po bokach, nie mówiąc już o zrobieniu jakichkolwiek zdjęć. Trzymałem się dzielnie nissana, miejscami po nie najlepszych drogach. W stolicy, niestety drogi były w kiepskim, albo bardzo kiepskim stanie. Na jednej krzyżówce, takiej promienistej coś w rodzaju rozgwiazdy, spotykało się morze samochodów. Żadnych świateł, czy znaków, więc kto większy ten lepszy. Tam to były sceny niczym z filmów azjatyckich. Nie wiem jak, ale przytuliłem się do zderzaka nissana i jakoś przez to przebrnąłem w jednym kawałku. Adrenalina na maxa i do tego upał na maxa. To był najgorętszy dzień tej wyprawy, jeśli chodzi o stopnie Celsjusza i nie tylko.
Potem długo jechaliśmy wzdłuż wielkich fabryk. Nie była to główna droga, bo ruch znacznie zmalał. W końcu pod jedną z fabryk nissan się zatrzymał. Podjechałem pod otwartą szybkę i otrzymałem kolejne wskazówki, jak jechać. Podziękowałem serdecznie i ruszyłem dalej.
Teraz wiem, że ten wcześniejszy taksówkarz, który za drobną opłatą, chciał mnie przeprowadzić przez miasto, nie chciał źle dla mnie, bo przejazd przez stolicę wyglądał raczej jak zabawa w labirynt.
Po jakimś czasie znowu pytam tubylca o Tiraspol, a on kręci głową, że nie wie, gdzie to jest.
No to pytam kolejnego, pokazuje by jechać dalej prosto. Coś mi jednak nie pasuje i po kilku kilometrach znowu pytam. Niestety tamten poprzedni mi źle pokazał, muszę zawrócić, no to zawracam. W butach już mam mokro, bo pot leje się po nogawkach. Nic to, trzeba jakoś wydostać się z tego piekła. W końcu wyjechałem z tej aglomeracji i jadę wąską mocno zadrzewioną drogą. Przynajmniej jest cień. Na dokładkę jednak trafiły się roboty drogowe, zfrezowany asfalt i ruch wahadłowy. Korzystając z okazji pytam robotników, czy dobrze jadę? Nie wiedzą. Co jest grane, przecież Tiraspol to duże miasto, jak można nie wiedzieć? Potem dopiero po powrocie do domu się dowiedziałem w necie, że Mołdawianie nie uznają Tiraspolu i niechętnie o nim mówią, bo to stolica separatystów. Kolejny zapytany Mołdawianin, jednak chciał mi pomóc i potwierdził, że dobrze jadę. Wyjechałem w końcu z tej zalesionej drogi i wjechałem na jakąś główną z dużym ruchem. Była nawet tabliczka z nazwą Tiraspol. Potem to już było prawie cały czas prosto.

Przed Bender zatrzymałem się by zerknąć na mapę, która pokazała właśnie, że mam przejechać przez środek Bender, to skręcam na centrum. No i w tej właśnie chwili coś na mnie trąbi. Patrzę, a to mój znajomy w nissanie. Podjechałem do niego, a on pokazuje że nie muszę pchać się przez centrum, bo jest obwodnica. Za chwile jednak zmienił zdanie i chce mnie eskortować do samej granicy i tak też uczynił. Znowu musiałem cisnąć ostatnie soki z Jelonka w tym upale, by nissan mi nie uciekł. Przed mołdawskim szlabanem, uścisnęliśmy sobie międzynarodowe dłonie na znak przyjaźni między naszymi krajami. Muszę przyznać z czystym sumieniem, że Mołdawianie, to bardzo życzliwi i pomocni ludzie i chyba lubią Polaków.
Na granicy, której oficjalnie nie ma na mapie, strażnik po stronie mołdawskiej, wziął mój paszport, szybko przekartkował i pokazuje by jechać dalej. Trochę byłem zdziwiony, że nie było żadnego zbierania pieczątek, spisywania danych itp. Zbyt lekko poszło, jak na przeprawę graniczną, no ale każą jechać dalej, to jadę.
Kawałek dalej moim oczom ukazuje się kolejne przejście z wielkim kolorowym szyldem, przedstawiającym chyba godło. Pierwsze wrażenie jest takie, że ktoś tu chyba ma jakiś kompleks wielkości. Powolutku podjeżdżam z zaciekawieniem, co się będzie działo?
Wyskakuje jakiś strażnik i każe mi się zatrzymać, potem mówi po rusku, żeby zostawić motocykl na poboczu i iść do góry. Nie bardzo zrozumiałem gdzie mam iść, to grzecznie pytam. Pan pokazuje palcem na wąskie metalowe schody z blachy ryflowanej, prowadzące stromo do góry. Takie schody można też spotkać na okrętach podwodnych lub w niektórych postkomunistycznych zakładach pracy. Cały budynek wyglądał jak typowa wysoka budka dróżnika na przejeździe kolejowym. Takie 6 na 6 metra. To była wersja premium, bo z pięterkiem.
Wydrapuję się po tych schodach do jakiejś kanciapy 2 na1,5 metra. W środku dwie osoby, jakiś Anglik z dziewczyną. Dziewczynka, to chyba wynajęta tłumaczka, bo biegle mówi w obu językach. Dzielnie tłumaczy zdezorientowanemu Anglikowi co ma robić.
Korzystając z okazji i ja pytam co mam robić? Mam wejść do następnego pomieszczenia po jakieś papiery do wypełnienia. Wchodzę i widzę dwóch mundurowych w wielgaśnych czapkach, siedzących za biurkiem. Śmiać mi się chce, bo mają jeszcze większe czapy, niż ci na Ukrainie. Normalnie przerośnięte karykatury czapek, jak z jakiejś komedii. Mój ubaw szybko studzą grobowe miny spod tych czapek. Panowie siedzą za biurkami, mają nawet PC-ty i wielkie biurkowe podkładki z mapą całego świata. Na biurku leży jeszcze tylko długopis i stacjonarny telefon. Pytam o jakieś papiery do wypełniania. Oczywiście mówię po polsku, wolno, by zrozumieli. Pan się pyta, czy wolę w języku naddniestrzańskim, czy po angielsku.
Po angielsku, oczywiście. Pan wyciągnął dwa papierki formatu A4 i wyszedł ze mną do tego małego przedsionka. Pokazuje mi palcem na jeden druk już wypełniony. To wzór do naśladowania. Zostałem sam na sam z papierami. Anglika już nie było. Oglądam te papierki i miało być po angielsku, a jest cyrylicą. No nic metodą dedukcji dojdę co i jak z tego wzoru, bo wzór faktycznie jest po angielsku. Wypełnił go jakiś Włoch, widocznie dobrze, skoro wzięli go za przykład do naśladowania. Spokojnie mogę Italiańca odwiedzić, bo wszystkie jego prywatne dane są jak na dłoni.
Lepiej będę pisał brzydko, bo też zrobią ze mnie wzór hehe. Musiałem wpisać wszystkie dane z paszportu i dowodu rejestracyjnego Jelona, oraz dokładny adres zamieszkania. Do tego najważniejsze, że jadę tranzytem. Mam całe 10 godzin na opuszczenie tego kraju, a jak nie zdążę, to dostanę 750 dolarów kary i płatne na miejscu.

Gdyby nie ten wzór, to po prostu nie byłbym w stanie wypełnić tego świstka w dwóch egzemplarzach, oczywiście. Zaniosłem do pana w wielkiej czapce. Pan uważnie wszystko sprawdził i wklepał w komputer. Jeden świstek zabrał, a za drugi chce jeden dolar.
Jednego nie miałem więc daje mu pięć. Panu się zaświeciły oczy, ale właśnie w tym momencie wszedł drugi pan w równie wielkiej czapce i ten się zmieszał. Mówi, że nie ma wydać. Jednego euro, też nie mam, to próbuję, czy przejdzie patent z ukraińskimi hrywnami. Pięć hrywien i jestem wolny. Pan przybił kilka pieczęci i wręczył mi dokument.
Zszedłem po metalowych schodach na dół. Od razu powietrze buchnęło jak z piekarnika. Na górze mieli klimę to zdążyłem ostygnąć. Idę do motocykla, a strażnik mnie zaczepia, czy "kartoszku imigracyjnu" już wypełniłem? Pokazuje mu to co mam, a on kręci głową i pokazuje na parter. Obok mnie Anglik kłóci się z innym strażnikiem za pomocą tłumaczki. Otwieram kolejne drzwi a tam pełno ludzi w pomieszczeniu 2 metry na 3. Gwar ścisk i smród od potu. Na zewnątrz jest chyba ze 40 stopni, a w środku, to z 10 więcej. Ze mnie też się leje. Ludzie wypełniają jakieś świstki, to obserwuję, skąd je mają. Biorą z okienka. Też dostaję. Są trzy stanowiska za szybą i nawet klimatyzowane, ale tam wstępu petent nie ma.
Wszyscy wypełniają na parapecie, a ja nie mam czym, zatem czekam aż ktoś skończy. No i się nie doczekałem, bo jak kończą, to zaraz chowają, najwyraźniej każdy ma swój prywatny długopis.
Po polsku "pożycz długopis" nie działa. Wryłem się do okienka i pokazuje pani, że nie mam czym pisać. Pani zrozumiała i dała mi długopis, ale z takim żalem, jakby już nigdy więcej go nie miała zobaczyć. No to podpatruję co wypisują inni. Imię, nazwisko, datę urodzenia, numer paszportu, to jakoś wydedukowałem, ale jednej pozycji ni jak nie mogłem rozszyfrować, zatem zdesperowany pytam tubylca. Pokazuje mu swój paszport i ten kwit i tłumaczę, że nie wiem co wpisać. Okazało się, że ma być tam imię ojca. Po co im imię mojego zmarłego ojca, nie wiem? Wypełniłem w dwóch egzemplarzach i ryje się do okienka. Inaczej się nie da i trzeba się ryć na krzywy ryj, bo jak stoję normalnie, to się inni ryją przede mnie. Leże komuś na plecach, by się nikt nie wcisnął. Mi już też ktoś leży z kolei na moich plecach. Trzeba pamiętać, że wszyscy są spoceni, niektórzy śmierdzą strasznie w tym gorącu, a jeszcze inni dodatkowo wydzielają broń biologiczną. Alkohol też daje się wyczuć.
W końcu się dopchałem i wręczyłem strażniczce kwitki. Pani podstemplowała i jeden mi oddała na pamiątkę. Nawet się przyjaźnie uśmiechnęła do mnie, gdy oddawałem długopis.

Wychodzę i mijam się w drzwiach z podirytowanym Anglikiem. Współczuję mu, bo cały ten cyrk jeszcze przed nim. Ma ze sobą tłumaczkę, a i tak idzie mu ciężko z tą przeprawą. Widać, że kompletnie go zaskoczyła ta rzeczywistość, mnie z resztą też, ale żyłem w anomaliach komunizmu i nie panikowałem. Może dlatego jakoś sprawniej mi to poszło. Pytam strażnika, czy już wszystko? Przeglądnął papiery i mówi, że wsjo. Ze strażnika też się poty lały, to zagadałem jeszcze o pogodę, czy u nich zawsze tak gorąco? Mówi, że od kilku dni mają jak w Afryce, ale normalnie, to takich upałów nie ma. No to sobie wybrałem porę na podróżowanie, w najbardziej upalnym okresie. No to ruszam na podbój piekielnego Naddniestrza.
Z ukrycia zrobiłem jeszcze nielegalną fotkę, oczywiście na pamiątkę, jakby ktoś pytał, nie że do celów szpiegowskich. Adres mój znają, to zawsze mogą wysłać dwóch zamaskowanych naddniestrzańskich Nindza.

Nawet nie musiałem się za bardzo rozpędzać, bo już byłem na przedmieściach Tiraspolu.

Takie typowe miasto, jak z komunistycznego żurnala. Bloczyska, to zwykłe klocki i szaroburo dookoła, ale całkiem czysto. W samym centrum miasta, bardzo zadbany cmentarz żołnierzy radzieckich. Widać, że lubią tu Ruskich. Koło cmentarza dostrzegłem perełkę, dla której warto było tu przyjechać..

Wot haroszaja maszyna, toż to prawie perpetuum mobile. Wózek boczny z elementami drewna, znaczy się zdobiony szlachetnym drewnem. Przełączniki zgrabnie umiejscowione na kierownicy przy pomocy samoprzylepnej taśmy izolacyjnej i wisienka na torcie w postaci osuszacza zbiornikowego.

Sprzęt wyglądał na taki w ciągłym użytku, więc rozglądałem się za właścicielem w celu przeprowadzenia zamiany za maszyny, albo chociaż odpalenia i posłuchania melodii z silnika.
Niestety właściciela nie znalazłem i musiałem się objeść samym smakiem. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak pięknie jest łapać wiatr we włosy na takim osobliwym wehikule.

No dobra, ja tu gadu, gadu, a mam tylko 10 godzin na przejazd, to lepiej za bardzo się nie ociągać.
Separatyści mają nawet łuk triumfalny, ale nie da się pod nim przejechać. Można tylko dookoła.

Miasto robi wrażenie takiego surowego życia. Infrastruktura typowa komunistyczna i nie ma ciasnoty. Drogi i chodniki szerokie. Wszystko jednak nadgryzione zębem czasu i nie widać, by coś odnawiali. Jak widać komunikacja miejska działa i cieszy się powodzeniem, bo autobusy puste nie jeżdżą. Na drogach trochę starych Ład, ale i nie tylko. Pierwszego wypasionego Lexusa 4x4 widziałem właśnie w Naddniestrzu. Są to jednak rodzynki. Przeciętnego Naddniestrzanina raczej na to nie stać, chyba, że trzymają samochody pochowane w garażach, bo na ulicach raczej pustawo. Czegoś takiego jak korki w stolicy nie ma, no chyba, że po prostu ludzi żyje tu mało i dlatego.
Zauważony kierunek na Odessę dodał mi otuchy, bo jakoś tak nieswojo się tutaj czułem.

Przez pewien czas dosyć dobrze prowadzili na Odessę, ale później drogowskazy poznikały i musiałem pytać. Zwykli ludzie byli bardzo życzliwi i chętnie pomagali.
Przejechałem przez całkiem sporą rzekę Dniestr, w której tubylcy korzystali z rekordowych upałów.

Też bym tak chciał się wymoczyć, ale ze trzy godziny by mi zeszło a na to pozwolić sobie nie mogę. Na drugim brzegu widać jakiś zamek z kominem. Wygląda na odnowiony i być może można go nawet zwiedzić od środka.
Z miasta wyjechałem szybko i wylądowałem na jakichś wioskach. Raczej skromnie, nawet bardzo, na ścianach i dachach dominuje głównie kolor szary. Jakoś mam dziwne wrażenie, że jadę nie w tym kierunku co powinienem, ale tubylcy potwierdzają, że jednak dobrze jadę.
Wioski się skończyły i zaczęła się dłuuuga prosta aleja z orzechów włoskich.

Zaczęły się wielkie płaskie przestrzenie, czyli olbrzymie pola jak okiem sięgnąć po horyzont.

Sądząc po wielkości, te pola są raczej w rękach państwowych. Działa tu pewnie nadal coś w rodzaju kołchozów. Ciągnik jak zaczyna orać takie pole, to pół dnia go nie ma zanim zrobi jedno okrążenie he, he.
Dojechałem w końcu do jakiejś krzyżówki, bez jakichkolwiek drogowskazów. Po lewej wioska, w której widzę jakiegoś dziadka tubylca, to idę zapytać. Suchy dziadek już chyba coś zdążył wypić, bo czuć od niego samogonem, poza tym bardzo sympatyczny i chce pomóc. Pytam, czy na Odessę, to dalej prosto jechać, znaczy się, czy priamo? Dziadek się mocno skupił, gdzie może być Odessa i pokazuje, że dalej jechać prosto.
Za chwilę słyszę, że inny dziadek zza płotu coś krzyczy i macha rękami. Czekam zdezorientowany, co się będzie działo dalej? No to pytam też tego drugiego, którędy na Odessę. Podszedł do nas i pokazuje, że nie prosto, tylko w prawo i że będzie równo 100km. Od tego drugiego też czuć samogonem i obaj mają mętny wzrok. No to pytam jeszcze raz czy mam jechać prosto, czy w prawo?
Dziadki zaczęły się kłócić między sobą, którego racja jest bardziej, a ja stoję i nie wiem co mam o tym myśleć. Nie minęła nawet chwilka, jak dziadki zaczęły się okładać piąchami. Przypominam, że wszyscy stoimy na środku drogi. O ja pierdziu, zaraz te dziadki zaczną wojnę międzynarodową i będą tu mnie okładać sierpowymi.
Nie powiem, trochę się wystraszyłem i już opracowywałem drogę ucieczki. Ten drugi dziadek zza płotu, był silniejszy, albo po prostu bardziej trzeźwy , bo tamten pierwszy dał za wygraną i odpuścił. Dziadek zza płotu wygrał zacięty pojedynek na tłumaczenie drogi zbłąkanemu turyście, więc tłumaczy mi jeszcze raz, że na pewno mam skręcić w prawo i potem już cały czas prosto. Posłuchałem tego silniejszego dziadka i zrobiłem co kazał.
No i weź tu człowieku nie miej szczęścia, no i bym pojechał gdzieś prosto, nie wiadomo gdzie, a jak jeszcze Jelon by miał awarię to miałbym pełno w gaciach. Znikąd pomocy, żadnej ambasady w Naddniestrzu nie ma, a opiekę medyczną to mogę mieć, tylko za gotówkę. Wszystko fajnie, jak jest dobrze, ale jakby miało się coś stać, to tylko nie tutaj.
Tak sobie jadę w nowo obranym kierunku i rozmyślam podsycając strach. Droga prosta jak drut i brak żywego ducha. Czasem, raz na pół godziny przejedzie jakiś samochód i tyle. Po tak długiej prostej, to jeszcze nie jechałem, no i ten upał męczy niemiłosiernie.
Znalazłem kawałek cienia na mały odpoczynek i uzupełnienie płynów. Wokoło grobowa cisza i brak żywego ducha. Człowiek przyzwyczajony do cywilizacji nie umie się odnaleźć na takim pustkowiu i ta cisza wzmagająca jakiś wewnętrzny niepokój.
Trzeba być twardym, nie miętkim i brać byka za rogi, zatem biorę Jelona za rogi i stepujemy dalej przed siebie. Na tej długiej prostej kierownica jest po prostu zbędnym balastem, można spokojnie się poruszać bez.
Po jakiejś godzinie zaczęły się zabudowania wioskowe oraz pegeery i na reszcie, upragniona granica z Ukrainą. Na przejściu spory ruch pieszy. Po stronie ukraińskiej sklepy są oblegane, a po naddniestrzańskiej sklepów brak, czyli już wiadomo gdzie jest tańszy towar. Jest też jakaś mała strefa bezcłowa, przynajmniej na taką mi wyglądała.
Strażnik sprawdza mi papiery i każe iść do okienka. W okienku kontrola danych w komputerze i wygląda, że wszystko ok. Przyszedł kolejny strażnik i mnie wypytuje, gdzie byłem, skąd i dokąd jadę, a konkretnie gdzie byłem i co robiłem w Naddniestrzu.
No to mówię jak na spowiedzi, że jadę tylko tranzytem w stronę Odessy. Zabrał moje papiery i standardowo pyta się czy nie przeważę narkotyków, materiałów wybuchowych, broni itp.
O motocykl też zaczął wypytywać, to nauczony doświadczeniem mówię, że kitajec. Oczywiście ta sama reakcja, strażnik się śmieje, i jeszcze się nabija czy aby mi rama nie pękła. Mówię, że u was drogi dobre, to jeszcze nie pękła. Pokazał, żeby iść za nim, to idę. Weszliśmy do jakiejś małej kanciapy na uboczu. Przegląda mój paszport kartka po kartce i mówi:
- masz problem
- jaki problem, pytam?
- ty nie majesz pieczątku, wyjazdowej z Mołdawii
- jak to nie mam?
- no nie majesz, nie pajdiosz
- strażnik mołdawski mi nie dał
i mu tłumaczę, że paszport widział a pieczątki nie chciał dać, to co ja mam zrobić, przecież takiego strażnika nie zmuszę?
- nie majesz, nie pajdiosz (zrobiło mi się trochę ciepło, od środka, bo od zewnątrz w kanciapie to już było wystarczająco gorąco. Klimy nie mieli.)
Usiadł przy biurku i z kimś bardzo długo rozmawia przez stacjonarny telefon. Stoję jak kołek i się denerwuję, bo mało co rozumiem. Za szybko mówi do tego telefonu. Nie wiem, czy naradza się co ze mną zrobić, czy po prostu bierze mnie na przetrzymanie?
Po jakichś dwudziestu minutach skończył gadać, to nawijam, że ty tu kamandir i co to dla ciebie taka pieczątka. Sugeruję, że na pewno on jest ważniejszy niż jakiś tam mołdawski strażnik. Trzeba mu podbudować ego, tak sobie myślę i kombinuję, jak gościa zmiękczyć.
- ty to byś tak chciał, żeby w ogóle bez kontroli przejechać przez granice, krzyczy do mnie podirytowany. Przynajmniej tak to zrozumiałem co mówił.
- nie no nigdy w życiu, się zapieram, ale brak pieczątki, to nie moja wina, tylko mołdawskiego strażnika. Pot mi leci po plecach, już jestem cały mokry, zupełnie jakbym właśnie wyszedł spod prysznica.
Znowu mnie pyta co robiłem w Naddniestrzu i po co jadę do Odessy, no to mu mówię, że jadę na Ciornyje Morie, nogi wymoczyć i pokazuję rękami na moje nogi.
Strażnik tak dziwnie patrzy na mnie co robie, myśli, myśli, wstał i mówi:
- aaaa, ty jediosz jajka wymoczyć w morie i pokazuje na swoje przyrodzenie, zamaszyście kołysząc się przy tym do przodu i do tyłu.
- tak, właśnie jadę wymoczyć jajka w morie, szybko potwierdzam. Strażnik zaczął się głośno śmiać, a ja razem z nim się cieszę, udając, że mnie to też niebywale rozbawiło.
- jak jajka jediosz wymoczyć w morie to pajdiosz i oddaje mi paszport z dowodem rejestracyjnym. Szybko zabrałem papiery, podziękowałem i wyszedłem. Nie wiedziałem, czy już po wszystkim, czy będzie jeszcze jakaś niespodzianka, to nawet nie odpalam Jelona, tylko powoli prowadzę do szlabanu z kolczatką, bacznie słuchając, czy nagle nie usłyszę jakiegoś STOP za plecami. Prowadząc Jelona, minąłem się z jakąś matką z dzieckiem, która niosła coś w siatce. Nagle inny strażnik ryknął na nią, tak, że nawet ja podskoczyłem, a kobieta stanęła jak słup soli i zbladła. Strażnik podszedł do niej, wyrwał jej torbę i po chamsku w niej grzebie. Kobieta widać po twarzy, że przerażona. Na szczęście nic konkretnego nie znalazł i ją puścił, ale na dowidzenia jeszcze jej coś miłego wrzasnął. Sposób kontroli był niczym z filmów o gestapo.
Uzmysłowiłem sobie powagę sytuacji. Mimo wszystko ze mną obchodzili się jak z jakiem, bo swoich rodaków bardziej chamsko gnoili bez powodu.
Na szlabanie strażnik sprawdził tylko papiery, kiwnął głową i podniósł czerwono biały drąg.
Po stronie wchodzących, widziałem ustawioną kolejkę z mrówek, znaczy się z ludzi pieszo przekraczających granicę. Stali z wypchanymi siatami, czyli cały cyrk jeszcze przed nimi.

Jaka niesamowita ulga, normalnie jakbym wyszedł z obozu koncentracyjnego. Na deser jednak zostali jeszcze strażnicy po stronie ukraińskiej. Tam to dopiero się działo…
Nie, no teraz to sobie żartuję. Ukraińcy przyjęli mnie jak swojego. Szybkie formalności, nawet bez zbędnych pytań, tylko nad marką motocykla się zastanawiali, bo chyba takiego jeszcze nie widzieli. Jak powiedziałem, że to kitajec, to też, jak na zawołanie był ubaw, ale nawet już zdążyłem to polubić. Biorą mnie pewnie za nieszkodliwego szaleńca i tyle.
Do Odessy zostało zaledwie 70km, no to ciśnienie na tłoki, by jak najszybciej ochłodzić w Morzu Czarnym, to co strażnikowi obiecałem. Jakieś 40km przed Odessą zmieniło się powietrze. Zrobiło się bardziej miękkie i chłodniejsze, do tego zerwał się przyjemny orzeźwiający wiaterek. Już nie skwierczałem w niemiłosiernym upale, tylko jechałem w rozkosznym ciepełku. Z każdym kilometrem dawał się odczuć wpływ morza i niemalże można było wyczuć słoną wodę węchem.
No i jest, punkt zwrotny mojej podróży, czyli Odessa.

No to jadę w kierunku morza, tak na wyczucie, na zmysły, bo planu miasta nie mam.
Przy pierwszym wrażeniu zaskoczyła mnie wielkość i rozległość Odessy. Miasto jest duże, a drugie wrażenie, to sam wygląd miasta. Zupełnie inne niż na polskim filmie Deja Vu. Szerokie proste ulice, po dwa, a czasami po trzy pasy ruchu w jedną stronę, a nad nimi pozawieszany najczęściej tylko jeden maleńki sygnalizator, w który trzeba się uważnie wypatrywać, a w około pełno komunistycznych prostokątnych bloków i wszystkie w jednym, szaro-jasnym kolorze. Taka typowa wielka, socjalistyczna metropolia. W końcu dotarłem do starówki, raczej niewielkiej w stosunku do ogromu całego miasta i tam zgubiłem trop na morze.
Pytam zatem tubylców, kuda na morie?
Kierują mnie tu i tam, już nawet nie wiem ile krzyżówek przejechałem i na ilu zawracałem. W kolejnym miejscu, pytam, kolejną osobę, którędy na morie, a kobieta mówi, "a ło" i pokazuje palcem na budynek po drugiej stronie ulicy. Patrzę a tam pisze HOTEL MORIE. Parsknąłem śmiechem, no tak, pytałem przecież o morie, to mnie pokierowali do hotelu. Moja wina, przecież mogłem pytać o Ciornyje Morie hihi.
No i potem pytałem już precyzyjnie. Trafiłem na długą kamienną drogę wzdłuż starówki. Inne samochody jeździły, to ja też, ale jak się mijałem z ukraińską policją, to jakoś tak dziwnie na mnie patrzyli, jakby mnie chcieli zjeść, ale na szczęście nie zatrzymywali.
Po wielu trudach i znojach znalazłem drogę wzdłuż Morza Czarnego. Pierwszy skręt w prawo, stromo do góry na ślimaku, w stronę portu. Tak mi się wtedy wydawało. Na samym szczycie ślimaka zobaczyłem zaparkowane dwie taksówki, to korzystając z okazji wbiłem się obok nich. Osłonią mnie od przejeżdżających samochodów Po prawej piękny widok na Morze Czarne i przystań dla stateczków. Zgasiłem sprzęta i idę zapytać taksówkarzy o jakichś pobliski kemping. Idę i szczena mi opadła, zaraz po przekręceniu głowy w lewo.

Po lewej moje przekrwione oczy widzą te słynne na cały świat schody. Nieświadomie zaparkowałem Jelonem naprzeciwko, ale miła niespodzianka na koniec dnia. Już myślałem, że dzisiaj nie zobaczę tych schodów, że poszukam dopiero jutro, bo zmęczenie daje o sobie znać, a tu proszę. Słodka wisienka na torcie.
Zostawiłem obładowanego Jelonka samego i zszedłem wewnętrznymi schodami na dół.
Jeszcze tylko przejście podziemne i będę na właściwych schodach. Ludzi dużo, co kawałek słychać jakąś muzykę i też nie brakuje straganów z pamiątkami. Wdrapuje się po słynnych schodach, jednocześnie rozmawiając przez telefon z BabaLucą. Muszę się przecież z kimś podzielić tą wiekopomną chwilą.

Na górze jakiś pomnik i pełno ludzi, ale ogólnie groch, mydło i powidło. Dziewczynki pozują przy pomniku, niczym do jakiegoś castingu, przybierając najrozmaitsze pozy.

Jakieś ptaki, małpy i kto wie co jeszcze?

Muzyka nawzajem się przenika i wystarczy tylko w odpowiednią stronę odwrócić uszy, by wybrać coś dla siebie.
Są nawet tacy co tańczą i śpiewają. Jakiś Harry z Kriszna, czy też z Kriszną, dają ostro czadu.
Poza tym, to w zasięgu wzroku jest jeszcze kilka odnowionych, zabytkowych kamieniczek i widok na Ciornyje Morie.

Widok ze schodów niestety został popsuty przez nowoczesny wieżowiec postawiony na sztucznym nasypie, oraz zabudowę obok niego. Kiedyś były to schody do morza, a teraz można powiedzieć, że są to schody do wieżowca, stojącego na wprost tych schodów. Jeśli już musieli, to mogli w innym miejscu wybudować to paskudztwo, no ale jak widać, kasa wszędzie rządzi. Za to widok z tego wieżowca pewnie jest zarąbisty.
Szukałem jakichś pamiątek dla rodziny, ale jak było coś ciekawego, to nie nadawało się do transportu motocyklem. Z tych serduszek, to zastałby pewnie tylko proszek.

W sumie, to jakby mnie ktoś zapytał, czy warto pojechać specjalnie do Odessy, by zobaczyć te schody, to bym powiedział, że nie warto, ale przejazdem, to jak najbardziej zaglądnąć można.
Dzień się kończy, a ja nadal nie mam gdzie spać, zatem wracam do Jelonka.
Nawet nic nie ukradli, wszystko było na swoim miejscu, tak jak zostawiłem. Od taksówkarzy dowiedziałem się gdzie jest kemping nad samym morzem. Trochę jednak się zastanawiali przed udzieleniem mi wskazówek, jak dojechać. Powinno mi to dać do myślenia. Jeden z nich pokazał palcem na odległy brzeg morza i powiedział o tam gdzieś. Zatem nie pozostało mi nic innego, jak trzymać się w miarę blisko linii brzegowej.
Po drodze pytałem o kierunek jeszcze ze trzy osoby. Dwie pierwsze, tylko kręciły głowami i wzruszały ramionami, a trzecia na szczęście coś wiedziała. Za około trzy kilometry mam po prawej wypatrywać pałatek.
No i faktycznie namioty były, ale przejechałem niezbyt widoczny zjazd i musiałem zawrócić. Nie było to jednak proste, bo w każdą stronę po dwa pasy i krzyżówki też na kilka pasów, bez możliwości zawracania.

Ze środkowego pasa nie da się skręcić, bo na tym pasie Ukraińcy najszybciej gonią i uporczywie unikają używania hamulców, a ja przy 80km/h nie umiem zawrócić w miejscu. Cóż było robić, wyczekałem szczelinę w ruchu i rura na pełnym gazie z prawego pasa przez całą szerokość czterech pasów. Serce w gardle, ale udało się. Wracam do namiotów, ale skrętu w lewo nie ma, więc jadę kawałek dalej i wykonuję kolejny podobny manewr zawracania, tak na kamikadze.
Jak ktoś potrzebuje wysokiego poziomu adrenaliny, to nie trzeba skoku na Bangi, wystarczy zawracanie na ukraińskich wielopasmówkach hehe.
Zjechałem z głównej w wąską upatrzoną dróżkę, prosto w stronę morza, a tam pełny deptak ludzi. Nie było zakazu, to się przepycham między ludźmi. Podjechałem do stojącego ochroniarza i pytam o kemping.

Myślałem, że to policjant, bo tak wyglądał i miał przy pasie broń, ale napis na jego plecach wyprowadził mnie z błędu. Ochroniarz nic nie wie o kempingu w Odessie, bo takowego w ogóle nie ma, ale są dzikie namioty przy plaży, znaczy się po ichniemu pałatki.
Natknąłem się nawet na akcent motocyklowy, ale żadnego żywego motocyklisty nie spotkałem.

Do pałatek jednak nie ma się jak dostać, jak tylko przez strzeżony parking ze szlabanem. Znalazłem parkingowego i pytam za ile mogę wjechać. Za darmo, bo motocykli nie pilnujemy. Co to znaczy, że motocykli nie pilnujecie, że kradną, czy co?
Przejechałem przez cały parking i wjechałem prawie na samą plażę, gdzie było rozstawionych kilka namiotów. Koło pałatek, grilują, śpiewają, tańczą i piją, czyli jednym słowem gwar. W takich warunkach nie usnę, to jadę kawałek dalej , by zaparkować koło ciężarówki, typu chłodnia. Zostawiłem Jelona i idę badać teren.

Tłumy ludzi już sobie poszły, bo robi się wieczór i plaża pustoszeje. Cudnie, myślę sobie.
Wzdłuż plaży jest ułożony chodnik z płyt betonowych a wzdłuż chodnika są namioty, sklepiki i mała gastronomia.
Wróciłem do motocykla, by rozbić namiot, jeszcze za widoku. Zostaję tu gdzie stoję, bo miejsce wydało mi się ok. Rozłożyłem namiot na kawałku ziemi i wszedłem na czworaka sprawdzić, czy jest równo do spania i jak mnie coś pierdyknie w rękę. Patrzę na dłoń i nie ma nic, a boli. Wycofuje się z namiotu, a tu za chwile jeb w kolano. O rzesz, co jest grane, jakiś skorpion pod namiotem, czy co?
Przewróciłem cały namiot i sprawdzam co zagnieździło się pod spodem. Nic nie widać, bo już półmrok, ale coś mam wbite w poszyciu namiotu? Jakiś kolec? Wywaliłem dziada i jeszcze raz sprawdzam ostrożnie wchodząc do namiotu. O żesz!!! Po raz drugi! Tego dziadostwa jest pełno pod namiotem. Jakieś kujaki, twarde jak kość? Próbuję to wyzbierać pod namiotem, ale nic nie widać, nawet z latarką. Trochę mi to podniosło ciśnienie, bo chciałem już coś zjeść i się wykąpać w Morzu Czarnym, zanim zrobi się zupełnie ciemno, a namiot nadal nie stoi przytwierdzony. Tak nie mogę tego zostawić, bo karimata samopompująca zostanie podziurawiona na sito. Jak to mówią, potrzeba matką wynalazku i już mam niezawodny patent do wyzbierania tego dziadostwa.

Chodziłem moimi plażowymi kapciami, raz koło razu i usuwałem nawbijane kolce. Wredne to jak mało co. No i tak po kilku minutach miałem czysto pod namiotem. Jeszcze jakieś niedobitki zostały, ale to zgniotłem monetą od wewnątrz. Wreszcie mogłem bezpiecznie wrzucić do środka karimatę, śpiwór i resztę tobołów. Z wywalonym jęzorem, głodny i spocony, już w zupełnych ciemnościach, rozpaczliwie ruszyłem za jakimś żarciem.
Przy jednej z budek zapachniało mi czymś niesamowicie smacznym. Wielkie przyrumienione pierogi uśmiechały się do mnie, aż mi ślinka pociekła. Nigdy czegoś takiego nie jadłem o dziwnej nazwie czeburieki.
Kupiłem jednego gorącego z mięsem, za około12 hrywien, tak na spróbowanie. Dobreee, żeby nie powiedzieć, że pyszne dla wygłodzonego turysty. Strawa całkiem sycąca, ale szedłem za ciosem i kupiłem drugiego, wot tak na deser. Tym razem z ziemniakami. Też smakowity był. Do degustacji mogłem jeszcze użyć wersji z bryndzą, ale nie miałem już miejsca w układzie pokarmowym. Jutro sobie takiego na śniadanie kupie, a co?
15 hrywien za dwulitrowy napój i nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. No może jeszcze kąpiel w Morzu Czarnym. Tylko co zrobić z kasą i dokumentami? Zamknąć w kufrze, ale jak zobaczą, że coś chowam, to nie ukradną? W namiocie nie zostawię nic cennego, bo nawet prowizorycznie kłódką nie zamknę, bo się rozleciała. Raz kozie śmierć, połowa dokumentów, jak i połowa kasy zostaje w Jelonie, a druga połowa razem z motocyklową kurtką do plecaka i na plażę. Tym sposobem zawsze coś mi zostanie i łatwiej będzie się wytłumaczyć ukraińskim władzom. Plecak zostawiłem na stercie poskładanych plażowych leżaków i chyc do wody.
Ciornyje Morie w nocy było faktycznie ciornyje jak smoła. Trochę miałem pietra przed wejściem do wielkiej wody, której nie widać. A co jak mnie jakaś Syrena porwie na samo dno i wykorzysta? No nic, wchodzę ale pomału i badam grunt pod nogami. Temperatura wody była tak cudna, że nie mogłem się oprzeć i wlazłem po samą szyję. Tylko coś mi oblepiało nogi przy każdym przypływie? Paskudne oślizłe glony, są wszędzie. Cały czas spoglądam na plecak, czy jeszcze jest, bo nocnych plażowych spacerowiczów nie brakowało. Trochę ryzyko, bo jak ktoś capnie plecak, to nie zdążę wyjść z wody i go dogonić. Posiedziałem w wodzie z pół godziny i poszedłem ratować plecak, bo nie ma co nadwyrężać szczęścia. Nic nie zginęło i w Jelonie też oki. Odmoczony i szczęśliwy poszedłem na spacerek wzdłuż plaży. Co kawałek z knajp i restauracyjek rozbrzmiewała jakaś fajna ukraińska muzyka. Doszedłem do widzianego wcześniej wiszącego motocykla i słyszę jakieś odgłosy wesołej zabawy. Wzdłuż plaży stoją obok siebie dwa długie budynki, tworząc osłonięty korytarz z którego dobiegają gwizdy, krzyki, oklaski i muza.

Idę tropem i mijam kilku ochroniarzy, ale nie zatrzymują mnie, to sunę dalej. Widzę zebrany tłum ludzi wokół stolików jakiejś podniebnej restauracji. Na środku stoi uśmiechnięta babcia, a obok niej umięśniony pan, ubrany tylko w muszkę i cylinder. Pan się ukłonił publiczności, zbierając wielkie brawa a starsza pani zasiadła przy jednym ze stolików. Okazało się, że w restauracji odbywa się właśnie wesele i państwo młodzi zamówili sobie striptiz. Najwidoczniej taka moda na Ukrainie. Gdy pan z gołym tyłkiem sobie poszedł, do lokalu wtargnęła policja, a właściwie, to tylko jedna umundurowana pani policjantka, która natychmiast aresztowała jednego z gości weselnych, brutalnie przykuwając do krzesła kajdankami. Ponieważ orkiestra nieźle grała, to pani policjantka zaczęła się kołysać w rytm muzyki. Na taki obrót wydarzeń nie byłem przygotowany, ale na wszelki wypadek odpaliłem telefon i zacząłem uwieczniać to zjawisko, nie występujące normalnie w przyrodzie.
Jak ten gość weselny przyszedł z jakąś damską osobą towarzyszącą, to przyjemnego wieczoru, potem raczej nie miał hehe. Program Chomik niestety przyśpieszył filmik i jak ktoś chce go normalnie oglądać, to musi sobie ściągnąć. Punktu kulminacyjnego jednak nie zobaczycie, bo wyczerpały mi się baterie hehe. Za to ja mogłem sobie spokojnie dokończyć przedstawienie, bo nie musiałem się już skupiać na kadrowaniu.
Na koniec były brawa i gwizdy, ale o dziwo nieco mniejsze niż wcześniej zebrał ten pan w muszce i kapeluszu. Nie da się ukryć, że męska część publiczności w kibicowaniu wypadła blado w porównaniu do żeńskiej widowni. Po prostu kobiety są bardziej wrażliwe na prawdziwą sztukę, albo po prostu można podejść do tego naukowo i stwierdzić, że wypity ukraiński alkohol na kibicujące niewiasty weselej działa.
Jakby nigdy nic na parkiet wyszła para młoda i zaczęła tańczyć razem z gośćmi weselnymi.
Nie wiem jak dalej przebiegało wesele, bo wrażeń tego dnia już miałem pod dostatkiem i zmęczenie kazało mi iść spać.
Sąsiad w ciężarówce chłodni włączył radio z muzą i też chyba poszedł spać. W każdym bądź razie zamknął się na całą noc razem z żoną w tejże chłodni. Ciekawe kampery mają na tej Ukrainie hi hi.
Księżyc świeci, muzyczka gra, morze sobie szumi a Odessa ciągle się bawi. To był najgorętszy dzień, pod względem temperatury emocji, oraz stopni Celsjusza. Dobranoc.

Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów: 434
Widzianych krajów: Rumunia, Mołdawia, Republika Naddniestrzańska, Ukraina.
Awarie: Idzie jak przeciąg.



 
Copyright © Klub Chińskich Motocykli - 2010 (design Agnes
)