03-07-2013 Dzień 14Okiem oleńkiJak ten czas nieubłaganie biegnie.

. Toć już jutro ruszamy do Czech, a dopiero co przyjechaliśmy na Bałkany.
Ale dziś to dziś

. Wczoraj zakupy robiliśmy w Konzumie w Bihacu. O połowę taniej niż w Chorwacji, to i warto, a takie burki jakie przywieźliśmy z Bośni, w całej Chorwacji nie jadłam. Palce lizać

. Tanie, zapychające mięsko w cieście podobnym do francuskiego, z tym, że mięcha zdecydowanie więcej niż ciasta. Zaopatrzyłam się też w kilka paczek Cameli, które po dłuższej nieobecności wróciły też i na polski rynek. Polskie fajki skończyły się, a w Chorwacji mają jakieś dziwne gatunki, kompletnie nam nieznane. Wzięłam na próbę jedne, jeszcze w Trogirze i nie dość, że drogie to jeszcze sianokos rzadkiej maści. Ronhill się nazywało.
Na dziś zaplanowaliśmy dwie różne trasy. Kawałek mieliśmy jechać wspólnie, a dalej już osobno. Arka korciły baranie jelita typu „agrafka”, mnie aż skóra cierpła na samą myśl o nich

. No i pojechaliśmy drogą na Gospić, by po jakiś 42 km się rozdzielić. Te 42 km były właśnie baranimi jelitami, które uwielbiam

, ale do przeżycia. ( Nie wiem na ile w tym prawdy, ale po powrocie Arek twierdził, że były bardziej kręte niż reszta jego trasy – może chciał, żebym żałowała, że pojechałam inaczej

). Chyba jednak nie taki diabeł straszny

.
Arek pojechał w kierunku Karlobagu, a ja na Licko Lesce i Vrhovinę, aby pomału wrócić na kemp inną drogą. Zaraz po rozdzieleniu się, jakieś kilka kilometrów dalej trafiłam, a jakże by inaczej, na kolejne roboty drogowe wrrrr

. Co za cholera w tej Chorwacji, ani jednego dnia bez remontu dróg

. Asfalt zrywany był w kratkę, kawał po prawej, parę metrów dalej kawał po lewej i tak przez jakieś 6 kilometrów. A robotnicy co i rusz machali chorągiewkami, jak wściekli - znaczy kierowali ruchem

. Asfalt zerwany był dość głęboko i trzeba było slalomem jechać. Dobrze, że ruch nie był wielki, bo tylko w jedną taką wyrwę musiałam wjechać, żeby auto jadące z przeciwka przepuścić. Potem już droga czysta frajda: winkle, zakręty i kawałki prostej, gdzie wreszcie można było zapiąć piątkę ( a przypominam, że Hani piątkę wrzuca się po przekroczeniu 80km/h ). Widoki bliskie sercu, zalesione górki, gdzieniegdzie domki – takie bieszczadzkie klimaty

. Rzecz jasna, że stanęłam, żeby kilka fotek zrobić i trafiłam przy okazji na dom zniszczony w czasie wojny. Toż to przecież strefa przygraniczna niemalże i tu też walki trwały. Pogoda bardziej niż prześliczna i nawet nie wiało tak okrutnie. Na kemp wróciłam dość wcześnie, bo co to za trasa trochę ponad 120 km. I jak kto głupi wymyśliłam, że polecę do miasteczka
( teoretycznie 2 km w jedną stronę ) na piechotę po burka, bo może Arek wróci późno i nie będzie mu się chciało na obiad do Bośni jechać, a oskubać sie w knajpie kempowej nie miałam ochoty.
Głupota została ukarana: upał nieziemski, zero cienia, tiry w te i wewte sznureczkiem jechały, zero chodnika i oczywiście roboty drogowe. Chodnik chłopaki robili, z kamlotów.
Dobrze, że chociaż w dół było, tyle że okazało się, że 2 km to owszem, ale od tablicy do tablicy, a z kempu do centrum było jakieś 3,5. Niby nic, ale nie w taki upał. Doczłapałam do miasteczka klnąc w żywe kamienie głupi pomysł i upał na mózg tak mi się rzucił, że nawet nie pożałowałam, że nie pojechałam motorem

. Obleciałam piekarnie, burka i coś innego kupiłam i ledwie zipiąc wracałam… pod górkę

. Pot mi się po tyłku lał, w krzyżu łupało, tęsknym okiem patrzyłam na trawę przy domkach i mało brakowało, żeby uwaliła się gdzieś tam i przeleżała parę godzin. Ledwo żywa dolazłam na kemp i z mety poleciałam pod prysznic. Dobrze nie zdążyłam się wytrzeć, kiedy się okazało, że akurat wrócił Arek

. Gnał chyba tak, jakby go goniła setka gepardów

. Była 15.00, a Arek chciał jechać od razu na obiad. A otóż chała. Ja byłam tym cholernym spacerkiem bardziej zmęczona, niż on po 260 km baranimi jelitami

. Pojechaliśmy godzinę później i za skarby świata nie przemogliśmy się, żeby rynsztunek założyć. Dżinsy i koszulki w zupełności wystarczyły. Skóry won !

Na obiadek zamarzyło nam się jagniątko, które pożarliśmy w innej niż wczoraj restauracyjce.
Chcieliśmy siąść na zewnątrz, żeby przy okazji dymka puścić, ale właściciel powiedział, że w środku klima, chłodniej i można palić do upojenia

. Coraz bardziej ta Bośnia mnie się podobała

. Muzyczka w knajpie jak z filmów Kusturicy, żarcie przepyszne i życzliwi, uśmiechnięci Bośniacy….
Przy okazji postanowiliśmy tam zatankować motorki, bo paliwo tam tańsze nawet niż u nas.
Potem wróciliśmy na kemp. A że jeszcze mi było mało tych wycieczek pieszych, namówiłam Arka na krótki spacerek do pobliskiej wioski. Wioska z kościółkiem śliczna i jest na fotkach. A wracając trafiliśmy na cmentarz… Tak zaniedbanego cmentarza w życiu nie widziałam. Co ta wojna z ludzi robi to masakra. Zielsko rosło powyżej pasa, nikt o większość grobów nie dba, bo niby kto, jak ludzie innego wyznania zostali przepędzeni. Część z nowymi grobami jeszcze jako tako, ale i tak miałam wrażenie, że jest to opuszczone miejsce nie we wsi, tylko gdzieś na odludziu.
Jutro powrót. Nocleg w Czechach na kempie, gdzie znalazło się miejsce w domkach. Aż dziwne, bo zadzwoniłam chwilę po powrocie ze spaceru z nikłą nadzieją, że w wakacje coś znajdziemy. Znalazło się i gdzieś mamy namiot

. I knedle sobie zjemy, a co

.
Okiem ArconaA ja stwierdziłem, że skoro już siedzimy w tej Chorwacji, a tu dookoła te góry i te drogi przez góry takie fajne, i w sumie przez wiatr i zmęczenie nie nacieszyłem się wystarczająco Jadranką, to wymyśliłem sobie taką traskę:
https://maps.google.pl/maps?saddr=D52&d ... =1&t=m&z=9Z Olą jechaliśmy kawałek wspólnie, w połowie drogi zaliczając ze trzy agrafki

i rozstaliśmy się przed Gospićem.
Okiem OleńkiCh, cha, cha, trzy agrafki

Chyba trzydzieści

. Tam były prawie same agrafki
Okiem ArconaPrzejechałem przez miasto i oczom mym ukazały się góry. To było to samo nadmorskie pasmo, które mieliśmy po lewej stronie jadąc wybrzeżem na południe kilka dni temu, ale jak inaczej wyglądały! Od strony morza to były nagie, księżycowe skały, gdzieniegdzie tylko porośnięte kępkami jakiegoś zielska. A od wschodu – zieloność w pełnej krasie, przepiękne lasy i jedynie gdzieś wysoko z tych lasów przebijające się skaliste szczyty. Minąłem jeszcze kilka wiosek i zaczęła się wspinaczka. Droga była prawie pusta, a ja kolejne zakręty brałem jak w transie. Najpierw spokojnie, 70-tką. Eeee, za mały przechył. W następny wchodzę 80. Jest lepiej, czuję takie miłe mrowienie na plecach. Na prostej mam 100, ale przed zakrętem odpuszczam, człowieku, bądź rozsądny, przelatuje mi przez głowę, przecież nie widzisz, co jest dalej! Już widzę – nic nie jedzie. 90. Niestety, przed sobą widzę samochody, zwalniam. Kątem oka widzę jakiś punkt widokowy, oczywiście jestem zbyt skoncentrowany na drodze, więc myśl o tym, żeby zjechać, pojawia się za późno. Krótki tunel, wyjeżdżam z tunelu – łaaaaaaaaał… Jestem w najwyższym punkcie, przed sobą widzę przepięknie oświetlony Pag ze swoim księżycowym krajobrazem. Po lewej widzę parking, a jadę już na tyle wolno, że udaje mi się zjechać

Strzelam szybkie foty i wpadam na genialny pomysł przejechania jednak 200 metrów na ten punkt widokowy

Wjeżdżam i trafiam na grupę motocyklistów – skąd, proszę państwa? Oczywiście Polacy

Nie są zbyt rozmowni, właśnie się zwijają, ale przed odjazdem każdy odpala kamerkę. Nie ma to tamto, każdy ma GoPro Hero albo co najmniej Contour HD, poprzyczepiane do gmoli, do kierownicy, do kasku, albo do kurtki

Patrzę z zazdrością, podejmując mocne postanowienie, że następny raz na taką trasę KONIECZNIE muszę mieć kamerę (z takich klatek Full HD to przecież i ładne zdjęcie można zrobić) i ruszam zaraz za nimi.
Z punktu widokowego trasa prowadzi ostro w dół aż do poziomu morza, ostre agrafki i długie proste pomiędzy nimi: ciągłe wachlowanie biegami i zakres prędkości 100 – 30 – 100 – 30… Zjeżdżam do Karlobagu. To małe miasteczko, skręcam w prawo na północ i już jestem na Jadrance. Mam cię, już cię znam, na tym odcinku nie ma agrafek, można odkręcić

i odkręcam. 120 nie schodzi z budzika, tylko ciaśniejsze łuki biorę setką. Normalnie bajka

Myślałem, że jestem taki gieroj, aż do momentu jak wyprzedził mnie jakiś Helmut na swoim BędzieszMiałWydatki. Zrównał ze mną prędkość, pozdrowił światłami i jedzie 50 metrów z przodu. „Po co wyprzedzałeś”, myślę, „jak teraz równo ze mną jedziesz 120?” Zagadka wyjaśniła się po 15 sekundach, do Helmuta dojechał jakiś inny Hans, po czym obaj odkręcili i tyle ich widziałem. Hmmmm. Ok, w sumie nie muszę być najszybszy

Skupiłem się na jeździe i brałem te zakręty lewo – prawo, raz mając przed sobą góry, a raz lazurowy Adriatyk. Odcinek drogi, który kilka dni temu wydawał się być koszmarnie długi, przejechałem (a może „łapczywie pochłonąłem”) tak szybko, że tablica „Senj” była dla mnie sporym zaskoczeniem. No cóż, koniec balu

W Senj skręciłem na Otocac i zacząłem się wspinać na te same góry, z których zjechałem godzinę temu. Niestety, tu już nie było tak fajnie – ta droga to skrót znad morza do autostrady i wlekły się nią dwie ciężarówki. Czyhając na dogodny moment do wyprzedzenia, zobaczyłem ekipę kilku Czechów. Niesamowity widok – chłopaki w wieku średnim, dosiadający jakichś zabytkowych CeZetek albo czegoś podobnego, w kaskach sprzed 50 lat podobnych do naszych milicyjnych, i pyrkający pomału pod górę

Motorki na pewno nie miały więcej niż 150 ccm, a jednemu z nich za kufer bagażowy służyła… skrzynka po piwie

Na motorkach pełno nalepek, flaga z proporczykiem i 20 km/h do przodu. Poczułem szacunek, pozdrowiłem elegancko i śmignąłem do przodu, bo ciężarówki się same nie wyprzedzą

Ten odcinek drogi był nieco mniej atrakcyjny, może dlatego, że ciągle jeszcze byłem pod wrażeniem jazdy Jadranką. Przejazd przez góry w tę stronę też nie był już tak malowniczy jak w przeciwną. Głód gonił mnie w kierunku kempingu, więc w poczuciu motocyklowego spełnienia odkręciłem manetkę i niebawem byłem pod Plitvicami.
I foteczki :
https://plus.google.com/photos/10919320 ... 9992337153I z Arconowej traski :
https://plus.google.com/photos/10919320 ... 4630777505