29-06-2014 Dzień 11Myślę, że Ola ma już w tej chwili inne, ciekawsze zajęcia niż kontynuowanie opisu naszych wakacji, więc spróbuję wziąć ten temat na siebie. Z góry przepraszam, że będę używał nieco innego języka, ale zrobię co w mojej mocy :-DCały poprzedni dzień na zmianę kropiło, padało albo lało. Siedzieliśmy w kuchni, próbowaliśmy korzystać z rachitycznie działającego wifi, jedliśmy żarcie z mikrofalówki. Piliśmy głównie herbatę, bo na piwo było zbyt mokro i zbyt zimno. Namiot co prawda nie zaczął przeciekać na tropiku, ale coraz bardziej było widać chińską tandetę - rozłażące się szwy, niedopasowane rzepy, a w deszczu okazało się, że takie materiałowe uszy do przypinania wejścia... zostały wszyte POD podklejone szwy i elegancko nasiąkając wodą od zewnątrz, odprowadzają ją do wewnątrz przedsionka. Kap, kap, kap... Wieczór upłynął nam na wysłuchiwaniu rozrabiających małolatów i oglądaniu mundialu w telewizji. Położyliśmy się spać w kiepskich nastrojach, zmarznięci, zdegustowani i generalnie zniechęceni, tym bardziej, że wcale nie przestawało padać, a perspektywa spędzenia kolejnego dnia w taki sam sposób zupełnie się nam nie podobała.
Z tym większym entuzjazmem powitaliśmy fakt, że rano powitało nas słonko. Co prawda wiał wiatr, po niebie gnały jakieś takie chmury, a prognozy pogody straszyły przelotnymi burzami, ale nie zepsuło to naszych humorów. Perspektywa opuszczenia kempingu, ruszenia w trasę i obejrzenia sławnych zamków nad Loarą była bardzo budująca. Zwijaliśmy się dość szybko, tym bardziej, że plan był dosyć ambitny - 9 zamków do zobaczenia i 500 km do przejechania, w większości bocznymi drogami - w planie mieliśmy dostać się aż za Troyes. Na wietrze przemoczony namiot szybko dosechł, ja zjadłem śniadanko, Ola wypiła kawę i przed godziną 10-tą siedzieliśmy już na naszych stalowych rumakach.
Szybko przebiliśmy się przez przedmieścia Angers, kierując się na drogę D952 biegnącą nad samą Loarą. Generalnie taki był plan, żeby jak najwięcej jechać wzdłuż rzeki, raz po jednej raz po drugiej stronie, podziwiając widoki, chłonąc okoliczności przyrody i fotografując napotkane po drodze zamki. Ale jak to zwykle bywa, na wieść o powziętych planach, życie tylko chichocze złośliwie i mówi półgłosem "jeszcze się zdziwicie".
Już przy wyjeździe z campingu, na pierwszym skrzyżowaniu mignął mi jakiś transparent, którego tu wcześniej nie było. Napis na transparencie głosił "18e Fête du Vélo en Anjou", ale nic mi to nie mówiło, więc co się będę przejmować. Była niedziela, słonko świeciło, ruch na drodze mały, jedziemy. Aż tu nagle, przy dojeździe do ronda na którym mieliśmy skręcić w prawo już w kierunku rzeki - korek. Hmmm... Rozejrzeliśmy się i pomalutku omijamy bokiem. Dojechaliśmy do ronda, ja patrzę, a tu skręt w prawo (tam gdzie mieliśmy jechać) zastawiony barierkami, jacyś ludzie w odblaskowych kamizelkach, rondo zablokowane przez kierowców, którzy tam właśnie chcieli skręcić i dopytują, jak teraz mają jechać, a na barierkach ten sam napis "Fête du Vélo".
Nie musiałem wyciągać google translatora, żeby domyśleć się, o co chodzi. Fete - jakaś feta, czyli święto, a velo - no to na 100% rower, od welocypedu. Czyli jakieś święto, jak to Ola mówi, pedalarzy. Pewnie jeżdżą sobie w kółko i zamknęli drogę. W takim razie pojedziemy prosto i kawałek dalej odbijemy w prawo nad Loarę. Machnąłem Oli ręką, że jedziemy prosto, i pojechaliśmy. Ponieważ tylko ja wiedziałem, którędy dokładnie mamy jechać i miałem to rozpisane na kartce na rękawie, to Ola nawet nie zorientowała się, że jedziemy objazdem

Przejechaliśmy tak kilka kilometrów, pierwsze miasteczko, droga w prawo... i barierki. Niedobrze. Kolejne miasteczko - to samo. Wreszcie w którejś kolejnej wsi droga w prawo nie była zagrodzona - super, skręciliśmy i jedziemy. Niestety, po około 10 kilometrach, gdy już mieliśmy wjechać na D952, co ukazało się naszym pięknym oczom? Oczywiście barierka w poprzek drogi i pani w odblaskowej kamizelce. No świetnie. Podjechałem, zlazłem z motocykla, i pokazuję na migi, że my chcemy tam. Ona macha rękami, że zamknięte. Pytam po angielsku, ale ona robi krzywą minę i dalej szwargota po ichniemu. No tak, z Francuzem po angielsku nie pogadasz, zapomniałem. Zrobiłem minę pod tytułem "biedny miś" i pytam "tam, tam, yyyyyyy??" No to pani wyciągnęła ulotkę, machnęła ręką i powiedziała coś, z czego zrozumiałem "Montsoreau". Spojrzałem na ulotkę, a tam mapka - z mapki
wynikało, że droga po obu stronach Loary jest dziś zamknięta od Bouchemaine aż do Montsoreau. To nie można było tak od razu? Podziękowałem, wróciłem do motocykla, wyciągnęliśmy mapę, i jak tu teraz jechać? Godzinę jesteśmy w drodze, a nie przejechaliśmy nawet 30 km i nie zobaczyliśmy żadnego zamku. Mało tego, na tej zamkniętej trasie leży Saumur - gdzie pamiętałem, że zamek jest ładny i okazały. No to ok, jedziemy do Saumur, może zrobimy fotkę chociaż z daleka.
Pojechaliśmy. Im bliżej Saumur byliśmy, tym pogoda robiła się brzydsza, a przed samym miastem zaczęło kropić. Rewelacja, dawno nie padało. Dojechaliśmy do miasta, ale zamek był po drugiej stronie rzeki i ni diabła nie było go widać. Zagadaliśmy z panami pilnującymi barierek, i prosząco powtarzaliśmy "szato, szato", a oni nas puścili :-D Mówili tylko coś, z czego domyślaliśmy się, żeby jechać ostrożnie i uważać. Ok, my przecież zawsze uważamy

Kawałek dalej był most, a z mostu ładny widok na zamek i rzekę. Zatrzymaliśmy się, zrobiliśmy foty i zawróciliśmy.
Musieliśmy dobić do tego cholernego Montsoreau, tylko że po pierwsze prowadziła tam jakaś zupełnie boczna droga, po drugie ja się uparłem, że nie chcę włączać nawigacji i słuchać ględzącego Krzysia, tylko chcę jechać w spokoju i rozglądać się na boki, i efekt był taki, że trzeba było zawracać. Nie tak dużo, tylko 5 kilometrów. Po drodze atmosfera była gęsta, ciężkie chmury wisiały nad głową, asfalt był mokry, ale nie padało. Wjechaliśmy do Montsoreau i nagle pojawił się cudowny błękit i wyszło słońce. No to żyć, nie umierać

Byliśmy na właściwej drodze, wypogodziło się, humory pomału wracały. Przypiąłem kamerkę i zacząłem filmować trasę, bo jak nie teraz, to kiedy?
Do zamku d'Usse dotarliśmy bez problemu, problemy zaczęły się w Langeais. Jak porównywałem przejechane kilometry z zegarkiem, to jakbym nie liczył, wychodziło mi, że jesteśmy coraz bardziej spóźnieni. Żołądek dodawał, że głodni. A tyłek dorzucał swoje trzy grosze, że zmęczeni. A w tym cholernym Langeais najpierw był śliczny most, który chciałem sfotografować, ale za diabła nie było gdzie stanąć, a potem przegapiłem zjazd na zamek i znowu trzeba było zawracać. Zatrzymaliśmy się na poboczu, gdzie po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że odpuszczamy sobie ten zamek ("tam chyba były rusztowania, na pewno jest w remoncie") i jedziemy dalej. No to ok, następny przystanek w Amboise. Przez Tours mieliśmy przelecieć prosto bez zbaczania, bo to duże miasto, i żeby się nie pogubić. Ale oczywiście o swoje upomniały się motocykle i musieliśmy zatankować. Jak już wczesniej było wspomniane, bocznymi drogami to można jechać 100 albo 150 km i nie uświadczyć żadnej stacji benzynowej, więc nie mogliśmy ryzykować i trzeba było szukać stacji. Poszukiwanie zajęło chwilę, potem tankowanie, szybka przekąska i powrót na właściwy szlak. Pół godziny w plecy, a czas ucieka.
Dotarliśmy do Amboise i zatrzymaliśmy się przed mostem, skąd roztaczał się piękny widok na rzekę i zamek. Niestety, samopoczucie psuły chmury na horyzoncie. Czarne, wielkie i ciężkie. I to dokładnie tam, gdzie mieliśmy jechać. Szybkie foty, rzut oka na zegarek i mapę, i decyzja była krótka - odpuszczamy dalsze zamki i tniemy w kierunku Troyes, na camping, zwłaszcza, że zostało nam dobrze ponad 300 km! Z myślami równie czarnymi jak chmury na wschodzie, zdjąłem kamerę, odpaliłem nawigację, żeby już więcej nie błądzić i ruszyliśmy w trasę.
Z każdym kilometrem robiło się coraz ciemniej, zimniej i jakoś tak ponuro. Czarna chmura nie chciała się ani o kawałek przesunąć, a my zbliżaliśmy się do niej nieubłaganie. Pozostawała tylko nadzieja, że jakoś się z nią rozminiemy, bo nie jechaliśmy wprost na nią, tylko jakby równolegle do niej - po lewej czarno, bo prawej widno. Powtarzając sobie "na pewno się uda, na pewno się uda" wjechaliśmy na obwodnicę Orleanu. Obwodnica omija miasto od północy, więc my jadąc z zachodu, musieliśmy skręcić w lewo. Powiem wam tak - w domu, jak widzę taką chmurę na niebie, to zabieram wszystkie rzeczy z balkonu, zamykam wszystkie okna, włażę pod koc i najchętniej włączam muzykę w słuchawkach. A tu jechaliśmy prosto na nią, na motocyklach, bez przeciwdeszczówek, bo człowiek głupi, spieszy się i cały czas sobie powtarza "na pewno się uda". Na szczęście obwodnica zaraz skręcała na wschód i znowu jechaliśmy - na lewo czarno, na prawo widno. Tylko to czarne było już dużo bliżej i widać było w nim takie przerażające wiry i kłęby. Naprawdę niesamowite widoki i niezapomniane wrażenia, a gdy obwodnica skręciła na południe i cały ten nadciągający kataklizm widziałem w lusterkach - czułem się jak w filmie, kiedy bohater ucieka przed jakąś katastrofą i gnając naprzód, patrzy z niepokojem w lusterka i myśli "dopadnie mnie czy nie"?
Niestety, kawałek za miastem droga skręciła na północny wschód i zaczęło stawać się jasne, że nie uciekniemy. Ale to Francja, tu oczywiście jak trzeba, to nie ma parkingów z wiatami, nie ma stacji benzynowych, nie ma moteli, nie ma przystanków autobusowych, tu przy drogach nie ma k**wa niczego, gdzie można się schować!!! Zjechaliśmy na pobocze i szybka decyzja - 20 km wcześniej, zaraz za Orleanem, mijaliśmy stację benzynową i nie ma wyjścia, musimy tam wrócić. Zawróciliśmy i 2 minuty później zaczęło padać, na szczęście nie od razu ulewnie. Nim rozpadało się na dobre, zrobiliśmy to, co robi każdy motocyklista w deszczu na dwupasmówce - zjechaliśmy pod wiadukt

Papierosek, przeciwdeszcze, czekanie, dookoła leje i walą pioruny. Kolejne pół godziny. Jak się trochę uspokoiło, pojechaliśmy na stację benzynową.
Byliśmy już tym wszystkim tak zmęczeni, że musieliśmy się rozgrzać i coś zjeść - na szczęście mieli coś na kształt baru. Było jasne, że do Troyes nie dojedziemy, godzina była już po 18, a zostało 200 km. Trzeba było improwizować - popatrzyliśmy na mapę, obraliśmy kierunek na zasadzie "tu gdzieś powinien być jakiś camping" i jak po kolejnej godzinie chmury się rozeszły - pojechaliśmy. Po 20 km wjechaliśmy w tereny położone blisko Loary, gdzie zaczęliśmy pilnie się rozglądać. Szczęście nam dopisało, bo zobaczyliśmy znak kierujący na camping "L'etang de Bois". Dobra nasza, skręciliśmy i pojechaliśmy. Jadąc z nadzieją na niedaleki odpoczynek, co najmniej ze 3 razy pomyśleliśmy, że zgubiliśmy drogę, a ze 2 razy - że to jakaś zmyłka i tego campingu w ogóle nie ma. Ale był. Po 10 kilometrach od znaku. Z recepcją zamkniętą na głucho i opuszczonym szlabanem.
Ręce nam opadły poniżej kolan, ale na szczęście motocyklami dało się szlaban objechać. Na campingu oczywiście żadnego namiotu, same campery... i ani żywego ducha. Podłoże kamieniste, więc szpilki wbić nie było łatwo. Udało się przy pomocy kamienia, ale co się nakląłem i szpilek pogiąłem, to moje. W toaletach, nie dość że nie było papieru ani nawet uchwytów na papier, to... na muszlach nie było desek. Serio, ani desek, ani otworów do ich przymocowania. Dobrze, że w ogóle były zamykane kabiny :-D Pod prysznicami nie było żadnego miejsca, żeby położyć ubrania czy powiesić ręcznik, a jak nacisnęło się przycisk od prysznica, to rozbryzg wody pod ciśnieniem leciał wszędzie, gdzie się dało. Za to oprócz prysznicowych, były też kabiny z umywalką, i tam były wieszaki i blat pod umywalką :-D Naprawdę, nie wiem jak ci Francuzi z tego wszystkiego korzystają. Może to amerykańskie powiedzenie "brudny jak Francuz" ma jakieś swoje podstawy w rzeczywistości?

Zjedliśmy po ciemku jakąś kolację, wykąpaliśmy się pod tymi dziwnymi prysznicami i totalnie zdegustowani całokształtem poszliśmy spać.
Link do trasy:
https://maps.google.pl/maps?saddr=L%C3% ... 17&t=m&z=8Fotki:
https://picasaweb.google.com/Arcon69/06 ... dDApdy_wwE