01-07-2014 Dzień 13Obudziliśmy się dość wcześnie, po pierwsze z powodu ostrego słońca świecącego prosto w namiot, a po drugie z powodu podekscytowania czekającą nas trasą. Nie będę ukrywał, że ta trasa była moim głównym celem w całej podróży, tak jak dla Oli była to Normandia. Cała reszta była niejako dorzucona przy okazji, na zasadzie "skoro i tak już tam będziemy, to szkoda by było nie zobaczyć tego czy tamtego".
Schwarzwaldhochstrasse, pokrywająca się z pierwszą częścią drogi krajowej B500, to jedna z najstarszych i najsłynniejszych dróg motocyklowych w Niemczech. Drogi w Szwarcwaldzie są bardzo strome i kręte. B500 wiodąca na południe od Baden-Baden nie jest wyjątkiem, na odcinku 60 km występuje ponad 100 zakrętów z wieloma agrafkami, a jednocześnie droga ma idealną nawierzchnię. W związku z tym jest wyjątkowo popularna wśród motocyklistów dosiadających motocykle sportowe, ale także cruisery. Krąży powiedzenie, że jeśli miejscowy powie ci "jedź za mną", to przygotuj się na to, że zostawi cię daleko z tyłu, chyba że jesteś szybki jak John McGuinness. Jest to wymagająca trasa i jeśli jeszcze jej nie znasz, przejedź ją najpierw ostrożnie i spokojnie, ale ponieważ jest stosunkowo krótka, to możesz zrobić kilka przejazdów jednego dnia.
Schwarzwaldhochstrasse, prowadząca od Baden-Baden do Freudenstadt, to nie jest cała droga B500, ale każdy kilometr tej trasy od granicy z Francją aż do Waldshut-Tiengen przy granicy ze Szwajcarią, chociaż nie wszędzie oznakowanej tym numerem, jest warty przejechania na motocyklu. Dla ciekawych do poczytania:
http://www.schwarzwaldhochstrasse.de/10 ... c-map.htmlSzykowaliśmy się do wyjazdu dość szybko, bo chociaż planowana trasa nie była długa, nieco ponad 200 km, to nie było wiadomo, jak długo zajmie nam przejazd w górskich warunkach, a dodatkowo z każdą minutą słońce paliło coraz bardziej. Do tego stopnia, że namiot składałem ubrany tylko w szorty, a i tak byłem cały mokry od potu i do założenia motocyklowych texów mogłem zmusić się tylko w jakimś zacienionym miejscu. Wiedziałem jednak, że jedziemy w góry, za chwilę temperatura spadnie i słońce nie będzie już takie dokuczliwe.
Powietrze po nocy było jeszcze chłodne, więc wystarczyło ruszyć, żeby nieprzyjemne uczucie gorąca znikło. Wróciliśmy na autostradę, zatankowaliśmy, i po chwili zjechaliśmy na B500 w kierunku Baden-Baden. To miasto to bardzo popularne uzdrowisko, więc przejazd przez nie był lekką męczarnią - mnóstwo samochodów, autokarów, świateł, skrzyżowań i pieszych mających pierwszeństwo jeszcze przed pasami. Masakra :-/ Ale jakoś się przebiliśmy i za Lichtental ruch się wyraźnie zmniejszył, a droga zaczęła piąć się w górę. Zrobiliśmy jeszcze krótki postój na poboczu na przypięcie i uruchomienie kamerki i zaczęła się jazda.
Zdjęć z trasy praktycznie nie mamy, ale z tego co widziałem, to standard wśród jeżdżących tą trasą. Zdjęcia po prostu nie oddają uroku tej drogi, co najwyżej film kręcony kamerą (mój filmik tutaj, droga B500 na końcu, od 5:30 :
http://vimeo.com/107150755 ), ale nawet to nie jest to. Tę trasę po prostu trzeba przejechać. Nie jest to trasa alpejska, nie ma wysokogórskich pejzaży i dziesiątek agrafek jak na Grossglockner czy Stelvio. Ale jest piękny asfalt, urokliwe widoki i zabudowania dookoła, mały ruch i dziesiątki, jak nie setki zakrętów pozwalających rozwijać spokojnie prędkość w granicach 100 km/h. Dla miłośników agrafek też się kilka znajdzie

Dla smaka dwa zdjęcia z netu:


Charakter trasy zmienia się aż do granicy szwajcarskiej. Pierwszy odcinek, czyli Schwarzwaldhochstrasse, to las, droga pod górę i ciągłe przerzucanie motocykla lewo-prawo. Później zjechaliśmy na lokalną L96, tam droga jest węższa, ale też o idealnej nawierzchni, ruch jest dużo mniejszy, a trasa prowadzi urokliwą doliną wzdłuż krętej rzeki - zakrętów jest sporo, ale łagodniejszych, mnóstwo jest prześlicznych wsi i górskich zabudowań. Dalej, łącznikową drogą B33, dojechaliśmy do Tribergu, gdzie znowu znaleźliśmy się na B500. Tam ruch był nadal mały, a zakręty jak na początku trasy, w wielkiej obfitości. Od Titisee-Neustadt znowu zaczęliśmy piąć się pod górę, ale krajobrazy już były mniej lesiste, widoczność lepsza, a zakręty łagodniejsze, pozwalające na większe prędkości. Tego się nie da opisać, jechaliśmy chyba maksymalnie ze 3 godziny, ciągły uśmiech od ucha do ucha na twarzy, a na koniec jęk zawodu "jak to, to już koniec?!" Do tego stopnia nie chciało mi się zsiadać z motocykla, że w którymś momencie wymyśliłem sobie, że chcę fotkę ze znakiem B500. No i... nie mogłem zmusić się, żeby zatrzymać motocykl, powtarzając sobie "oj tam oj tam, nie ten znak, to będzie następny" - aż pojawiła się tablica Waldshut-Tiengen. Zaprawdę powiadam wam - jeśli ktoś lubi winkle, to jest motocyklowa bajka, a sława tej trasy jest w pełni zasłużona.
Z jednej strony usatysfakcjonowani, a z drugiej strony trochę z żalem, że nie możemy teraz przejechać tej samej trasy w drugą stronę, udaliśmy się w kierunku campingu. Na mapie wyglądało, że jest on położony bardzo na uboczu, przy jakiejś bocznej drodze, nad samym Renem. Spodziewaliśmy się ciszy i spokoju, jak na wszystkich dotychczasowych campingach, bo co niby miałoby być inaczej? Trochę nas zdziwiło, że w tą samą stronę co my, jedzie sznur samochodów. Do ronda w Kussabergu był korek, co prawda mały, ale był. Złożyliśmy to jednak na karb popołudniowej pory w dzień powszedni i pomału jechaliśmy dalej.
Już z drogi ten camping wyglądał inaczej niż poprzednie. Prawie nie było na nim zieleni, a z drogi, która pozwalała na spojrzenie z góry, widać było jedynie przyczepy. Dziesiątki, albo nawet setki. Jedna koło drugiej. Wyglądało to jak jeden wielki parking, albo wręcz cmentarzystko dla przyczep. Ja w ogóle nawet nie pomyślałem o tym, żeby tam skręcać, gdyby nie Krzysio Hołowczyc, który z pewnością siebie orzekł "jesteś u celu". No dobra, zjechaliśmy. Poszedłem, zapytałem, pokazali gdzie możemy rozbić namiot.
Całe to "cmentarzysko" robiło dość przygnębiające wrażenie. Na domiar złego, drogą która biegła tuż za naszymi plecami, a która miała być boczna i cicha, nieprzerwanie jechał sznur aut. W obie strony. I nie zanosiło się, żeby ruch miał się zmniejszyć. Zapoznałem się z mapą i wszystko stało się jasne. Przejście graniczne Niemcy - Szwajcaria, pomiędzy Waldshut a Koblencją, było zamknięte z powodu remontu - po drodze stały tablice informacyjne. A najbliższe przejście na Renie było właśnie w Bad Zurzach, 2 kilometry za naszym campingiem. I cały ten ruch z przejścia granicznego przeniósł się na tę "boczną i cichą" drogę za naszymi plecami. Spojrzeliśmy na siebie zbolałym wzrokiem, bo w końcu byliśmy na wakacjach i nie planowaliśmy noclegów przy autostradzie.
Mówi się trudno, nie będziemy się wygłupiać i szukać innego noclegu. Poszedłem się zameldować i tu spotkała mnie kolejna niespodzianka. Do tej pory, na wszystkich campingach na których byliśmy, dawałem dowód osobisty, recepcjonista spisywał z niego dane i cześć. A tu nie - dostałem do wypełnienia formularz meldunkowy, gdzie trzeba było podać jakieś niezwykle szczegółowe dane, a potem zostałem przeszkolony... z wyrzucania śmieci. Takiej segregacji śmieci to ja jeszcze nie widziałem. Na samo szkło były trzy różne pojemniki: na białe, zielone i pozostałe. Butelki pet oddzielnie, pozostałe plastiki oddzielnie, papier oddzielnie, metalowe oddzielnie, bio oddzielnie, itd itp. Wyszło na to, że po zjedzeniu jogurtu powinienem wieczko wyrzucić gdzie indziej, resztki jogurtu gdzie indziej, a plastikowe pudełko umyć i wyrzucić do plastików.
Cennik też był fajny. To pierwszy camping, gdzie trzeba było zapłacić oddzielną opłatę za prąd w tzw. częściach wspólnych, oddzielną za wywóz śmieci, a jakbym chciał indywidualne podłączenie do energii, to a jakże - musiałbym zapłacić za wypożyczenie licznika, a potem oddzielna opłata za każdą kWh. Dobrze, że nie trzeba było chodzić z wiaderkiem i mierzyć, ile człowiek zużył wody. Za to ciepła woda pod prysznicem - oczywiście na żetony

I wtedy zrozumieliśmy, dlaczego pani na poprzednim campingu z taką dumą i znaczeniem podkreślała, że ciepła woda jest wliczona w cenę, widocznie to luksus, który w Niemczech jest rzadko spotykany :-D
Poszliśmy do miasteczka zrobić zakupy i coś zjeść, niestety, w naszym pułapie cenowym mieścił się tylko kebab, i to jak się okazało, niesmaczny. I pomimo późniejszego naszego spostrzeżenia, że ten camping to tak naprawdę był bardziej szwajcarski niż niemiecki, bo i praktycznie wszystkie przyczepy, które tam stały, miały szwajcarskie blachy, i właściciel na 100% był Szwajcarem, zakiełkowało w nas przekonanie, że już nie chcemy więcej zwiedzać Niemiec. Jakoś, przynajmniej na tym wyjeździe, te niemieckie noclegi nie za bardzo nam wychodziły na dobre, jedynie za wyjątkiem tego poprzedniego. Doszliśmy do wniosku, że Niemcownia nie lubi nas, my nie lubimy Niemcowni, i będziemy się stąd urywać jak najszybciej.
Z tym mocnym postanowieniem wróciliśmy na camping, gdzie ruch na naszej "autostradzie" nie zmalał nic a nic, i oddaliśmy się wieczornemu lenistwu.
Link do trasy:
https://maps.google.pl/maps?saddr=Niezn ... ,8&t=m&z=8Fotki:
https://picasaweb.google.com/Arcon69/07 ... 7d3sifeCZg