Dzień 12. 15.07.2020
Osiołek spakowany, można ruszać.

Pogoda nadal dopisuje, na niebie słoneczko, które czasami przysłaniają obłoki.

Jazda autostradą jest z reguły nudna, więc żeby trochę uatrakcyjnić podróż "podczepiam się" do tirów, które jadą z m/w podobną prędkością. 90 km/h w zupełności mi wystarcza.

Plusem takiej jazdy "na kole" jest przede wszystkim mniejsze spalanie. Kiedyś jeżdżąc NC750 (posiadała w opcji m.in. chwilowe zużycie paliwa), bodajże we Francji, wyszło, że kiedy przyklejałem się do tira spalanie spadało o ok. 1 l/100 km.
Na pewno jest to trochę niebezpieczne, trzeba być czujnym, co by nie wjechać w tył "holownika" podczas jego hamowania.
I tak co kilkadziesiąt kilometrów zmieniam sobie reklamę przed oczami


Po dwóch godzinach jazdy zjeżdżam na parking, gdzieś na jego końcu rozstawiam kuchenkę, czas na kawę...

Po kolejnych dwóch godzinach odbijam w kierunku austriackiego cepeenu. Tankuję do pełna (nie jak we Włoszech za 10 euro na bezobsługowej stacji) po 1,50 e/litr. Benzyna dobrej jakości, nie czuje się, że Cruiser to tylko ćwiartka, kiedy akurat nie jestem uczepiony do ciężarówki jadę 110 mając jeszcze spory zapas i mocy i prędkości.
Wjeżdżam do Czech, znów ok. 30 km objazdem

Minęło 3 godziny od postoju na kawę, zrobiło się gorąco, pora ugasić pragnienie i coś zjeść. Na parkingu (i nawet tu

) przytulam się do naczepy tira, ale tym razem tylko po to, by złapać trochę cienia. Kierowcę ciężarówki informuję, że ma intruza z tyłu, żeby chociaż nie cofał, i idę po zakupy. Na stacji paliwowej kupuję wodę i jakąś kanapkę, na deser słodką bułę. Polska coraz bliżej, ceny coraz niższe

.


Nocleg mam zaplanowany w Polsce przy czeskiej granicy. Jeszcze w Sienie w internecie wyczesałem w m.Olza kemping "Europa". Tam dziś dotrę.

Ale, gdy stanąłem przed bramą okazało się, że zamknięta. Na ścianie szyld z numerem telefonu. Dzwonię... nikt nie odbiera.
Zaczepiam przejeżdżającego rowerem tubylca... mają jeszcze pensjonat przy głównej drodze, może są tam?
Jadę około 3 km i parkuję pod Gościńcem.

Niestety też zamknięte. Jest kartka na drzwiach z innym numerem telefonu, więc dzwonię. Tym razem ktoś odbiera, jak się okazuje, właścicielka. Po chwili wiem, że z noclegiem nie ma problemu, tylko "mąż kosi trawę, ale zaraz powinien tam przyjechać, już dzwonię".
Ponownie jestem pod bramą i po chwili faktycznie podjeżdża terenowe auto, z którego wysiada jegomość m/w w moim wieku.
Kemping okazuje się całkiem okazały, z wielką wiatą na różne imprezy czy festyny. Są też domki, ale nie mogę skorzystać, bo "chwilowo nie mają czystej pościeli". Moje tłumaczenie, że wystarczy mi mój śpiwór zbywa mówiąc, że przepisy na to nie pozwalają. Nie to nie, płacę 25 zł za rozbicie namiotu i rozglądam się za suchym kawałkiem trawnika, bo okazuje się, że po ostatnich opadach teren zrobił się podmokły. Gospodarz proponuje rozstawić na placu zabaw, faktycznie tam jest w miarę sucho. I plus taki, że obok mam wiatę, a w niej ławki i stoły.
Tempo, w jakim rozbijam namiot, jest imponujące, a to za sprawą komarów, których są tu tysiące.
Jeszcze wyskok do Biedronki po zakupy... Jest coś na kolację, jest piwko, tylko te komary.
Wracając z kąpieli natykam się na właścicieli (szefowa też przyjechała), rozmawiamy z pół godziny. Oni pierwsi pytają; skąd? dokąd? jak długo? jak długo w ogóle jeżdżę, bo oni nie mają kiedy nawet na kilka dni... i temu podobne pytania. W trakcie dalszej pogawędki dowiaduję się, że mieszkali wiele lat w Niemczech, zarobione dutki zainwestowali tu. A teraz ten wirus i wszystko idzie źle, on chciałby to rzucić i znów wyjechać za granicę, ona liczy, że po pandemii biznes znów zacznie się kręcić. Życzymy sobie najlepszego, on na odchodne informuje, że od jutra znów będzie padać. Odjeżdżają, zamykają za sobą bramę, ale wcześniej instruują jak rano mam sobie otworzyć i zostaję sam. No, prawie sam, bo w jednym domku (a jednak) młodzież urządza sobie imprezę. Też zostają na noc.

