Dzień 5 15.06.2021
Budzę się o 7:00, moi sąsiedzi cykliści już zwijają namioty. Szybka toaleta, woda na kuchenkę, kawa zasypana... biorę się za serwis Cruisera. Muszę połączyć kable do tylnego światła stopu. Żeby dostać się do jednej z wtyczek trzeba zdemontować siodło...

Popijam sobie kawkę, robię to co lubię czyli grzebię przy moto, aż nagle słyszę krzyki dochodzące z okolic łaźni. Robię dwa kroki do przodu i widzę jak dwóch z wycieczki rowerowej okłada się pięściami. Po chwili szarpią za rower, każdy ciągnie w swoją stronę... Francuzi, krzyki wyraźnie do mnie docierają. Ale już biegnie pani z recepcji (inna niż wczoraj, starsza) i rozbraja zadziornych francuskich kogucików

.
I takie to, w gratisie, mam poranne atrakcje. Kable połączone, siodełko na miejscu, kawa wypita, można zwijać obóz.
Kod do szlabanu pamiętam, więc droga wolna... ale jeszcze chwila. Za szlabanem stop, muszę cyknąć kilka zdjęć... Wczoraj nawet nie zauważyłem, a tu takie dwie strzeliste skały z budowlami na szczytach.


Odpalam jedną z nawigacji... działa. Wklepuję pierwszy cel Rodez i ruszam przez miasto do drogi N88.
Opuszczam "Le Pi en Weli" (już wiem, że tak się wymawia Le Puy en Velay

). Podróże kształcę

, znam już kilka grzecznościowych zwrotów po francusku.
Po pół godzinie stop, muszę sprawdzić mocowanie tobołków. Przy okazji zerkam na przednią tarczę hamulcową, jeszcze się nie dotarła, ale wczoraj pod koniec jazdy na klamce wyczuwałem już mniejsze pulsowanie.
(na zdjęciu wyraźnie widać jak nierówno po obwodzie dociera się tarcza)

Pogoda piękna, z rana jeszcze rześkie powietrze, tylko jechać... Pełny relaks, nawigacja prowadzi... tylko że prowadzi mnie jakoś dziwnie, bo droga stała się wąska, ruch prawie zerowy, obok w dolinie płynie rzeczka, kurczę gdzie ja jestem?

Zjazd w boczną dróżkę, wyciągam mapę. No tak. Nawigacja prowadzi mnie wzdłuż rzeczki drogą D88. Wracam do miasteczka Landos i skrótem na "swoją" N88

Dalej jadę bezstresowo zerkając na stare budowle, kiedyś wzniesione wzdłuż drogi, to znów na piękne krajobrazy, aż dojeżdżam do autostrady A75.



Niepłatna, lecę nią na południe, potem skręcę na zachód do Rodez.
Kiedy gps każe mi zjeżdżać - zjazd zamknięty, remont... nie mam wyjścia jadę dalej. Po kilkunastu kilometrach następny zjazd, rondo, wybieram drugi zjazd i po chwili podjeżdżam pod zabudowania. Taki kompleks; po lewej część mieszkalna, do której wchodzi się po schodach na piętro, centralnie garaże, po prawej stodoła. Na podjeździe ciągnik i dwa wiekowe samochody. W jednym maska w górze, prawdopodobnie właściciel coś tam przy silniku majstruje. Wyciągam mapę, trzeba znaleźć drogę powrotną do m. Severac.
"Mechanik" wreszcie mnie zauważa i podchodzi... Zagaduję "du you speek english?" - "non" czyli trzeba obrać inną metodę porozumienia. Pokazuję mu na mapie miejscowość Severac, następnie motocykl i ruch dłonią znaczący jazdę. Zadziałało... wskazuje lokalną drogę, którą będę mógł dojechać do dalszego odcinka "mojej" N88. Dzięki, uścisk dłoni i ruszam...
Dalsza jazda to rutyna czyli (po za rozglądaniem się) tankowanie, lekki posiłek, pstrykanie zdjąć aparatem i kamerką, kilka filmików... norma w podróży.



Przez Montaubaun i Auch obieram kierunek na Mont-de-Marsan, gdzieś tam będę szukał noclegu.

Po drodze wstępuję do supermarketu (bo tu najtaniej), kupuję spożywkę, wino i wreszcie nożyk, czas się ogolić

. I im bliżej Mont de Marsan tym robi się później.

Niestety około pół godziny stoję na blokadzie... zbierają z asfaltu rozbity motocykl; kolizja z autem.

Tradycyjnie po osiemnastej intensywnie rozglądam się, co by wypatrzeć znaki do mojego potencjalnego miejsca noclegu.
I tak oto w Le Houga na skrzyżowaniu dostrzegam napis Camp naturiste czy jakoś tak... Wystarczyło słowo camp i już lecę w tym kierunku.
Droga robi się tak wąska, że będzie problem wyminąć się nawet z osobówką... Na szczęście ruch zerowy.

I kiedy już jestem prawie na miejscu muszę zjechać z asfaltu w dróżkę wzdłuż lasu. Nic to, pewnie kemping w pełnej uroku naturze!
(fotka z @)

Podjeżdżam pod stodołę, dosłownie. Na podwórko wjechać nie mogę, bo wisi łańcuch. Po lewej stronie pod wiatą stoi taki ichniejszy "Władimirec". Dobra, okrakiem przez ten łańcuch i wchodzę. Od strony podwórka w tej stodole "biuro", w cudzysłowie, bo to naturalna część stodoły bez drzwi, a nawet ściany. Jeden wiekowy stolik i krzesełko, na drugim dezynfekant, na ścianie jakieś regulaminy i... żywej duszy. Moje głośnie "halo" nikogo nie przywołuje... Wracam do motocykla, na ścianie wisi kartka z nr telefonu. Po chwili ktoś odbiera; - kemping? Odpowiada "tak"i pyta gdzie jestem? - Tu czyli na miejscu. Prosi, żeby czekać... to czekam.
Po kilku minutach przychodzi jegomość, pięknie opalony... cały opalony. Wreszcie skojarzyłem... to kemping dla naturystów. Gość goły jak go bozia stworzyła... Ale jest w porządku, na pytanie czy nienaturyści też są przyjmowani odpowiada, że absolutnie nie! No trudno. Pytam o inny kemping. Jest, w Lelin Lepiu, tak wymawia nazwę miejscowości. Na mojej mapie jej nie ma, a gps znów zrobił sobie pauzę. Jak dojechać? Tłumaczy pół na pół francuskim i angielskim; jedno skrzyżowanie, drugie, rondo, znów skrzyżowanie i rondo... i ciągle "left", "rait", "kontiniu"... A kiedy widzi, że robię coraz większe oczy, dzwoni po pomoc.
I oto pomoc nadchodzi, płeć żeńska, niestety w dżinsach i koszulce, ze składanym kalendarzem w ręku. "Maj łajf" przedstawia żonę. Oboje w wieku około pięćdziesiątki, wysportowani.
Otwiera kalendarz, w środku lokalna mapa... Teraz idzie sprawniej; na mapie pokazują po kolei jak dotrzeć do Solanilla, bo tak nazywa się ów kemping. Dostaję na drogę kalendarz z mapką i francuskie "bon voyage".
Kilkanaście kilometrów przez wioski i docieram do Solanilla, kempingu na kompletnym zadupiu , gdzieś za Lelin-Lapujolle. Naciskam dzwonek przy drzwiach biura, z domu obok wychodzi właścicielka, wypełniam kartę pobytu, zostawiam 13 euro z groszami i jadę rozstawiać namiot. Tu stały rytuał; rozbicie namiotu, zmiana ciuchów, prysznic i kolacja. Do kolacji wino kupione po drodze. Cisza, spokój, ciepło... to lubię.

Na liczniku 32460 czyli od domu już prawie 3 tys. km.
