c.d. dzień 11.
Teren górzysty a'la nasze Bieszczady, miejscami mokry asfalt, zrobiło się chłodno. Droga N89 wiedzie przez Parki Narodowe, więc teoretycznie jakieś noclegownie powinny być.
Po prawej dystrybutor przed warsztatem samochodowym, podjeżdżam. Tankuję znów po 1,60 euro, płacę w biurze u pracownika tegoż zakładu naprawczego.

Pytam o kemping, ale nic mu o takim w okolicy nie wiadomo. Trudno, ruszam dalej. Gdy w końcu wjeżdżam do miasteczka Bourg zwalniam i rozglądam się... może jakiś pensjonat, hotelik albo kemping?
W końcu zauważam tabliczkę z rysunkiem łóżka, strzałka nakazuje jazdę w lewo, więc jadę. Gdy po kilku kilometrach nic nie znajduję - zawracam.
Przy głównej ulicy miejscowy jegomość w okularach właśnie zaparkował samochód w garażu i zamyka drzwi... zatrzymuję się i pytam o nocleg. Mówi tylko po francusku, ale z pomocą rąk i kilku angielskich słów udaje się wytłumaczyć o co mi chodzi. Na szczęście słowo "kemping" jest uniwersalne. No to kemping jest, 10 kilometrów w stronę, z której przyjechałem.
Dziękuję i ruszam. Po za tymi 10 km i kierunkiem wskazanym ręką, więcej z jego francuskiej mowy nic nie zrozumiałem

.
Jadę, a gdy wg licznika przejeżdżam ponad 10 kilometrów a kempingu ani śladu, zatrzymuję się. Co robić? Spotkałem się już w swoich podróżach z sytuacją, kiedy to pytany tubylec podawał jakąś odległość, która w rzeczywistości okazywała się dwa razy większa.
Jadę więc dalej intensywnie się rozglądając. No i nic! Mijam nawet stację, na której wcześniej tankowałem... Wg licznika od miasteczka przejechałem już ponad 30 kilometrów. Nosz k...., wracam. Po drodze, niestety, nikogo nie widzę, żeby spytać...
No niech ja go (tego informatora) jeszcze zastanę przed garażem... I kiedy tak wkurzony zmierzam znów drogą N89 w stronę Bourg Lastic, na łuku drogi zauważam małą szarą tabliczkę z napisem Camping Club, schowaną za dużą tablicą z jakąś reklamą.
W lewo odchodzi wąska ulica... skręcam w nią. No i jest - przede mną rozpościera się okazały ośrodek nad dużym jeziorem po lewej stronie.
Z tablic odczytuję, że jest tu pole golfowe, sprzęt do sportów wodnych i wiele innych atrakcji. Po prawej rzędy jednopiętrowych domków, a w głębi... kemping. Brama otwarta, więc wjeżdżam. Portiernia, która chyba jest też recepcją też otwarta. Wewnątrz jednak nie ma nikogo.

Wychodzę przed bramę, koło samochodu kręci się starszy pan, zagaduję, radzi zejść nad jezioro, tam jest biuro.

W budynku duży hol, jest też recepcja. Za ladą para młodych około dwudziestolatków. Chłopak, murzyn na wszystkie moje pytania odpowiada "nie". - Kemping czynny? -Nie. Jakiś pokój wolny? - Nie. Wolny domek? - Nie.
Zaczyna mnie wkurzać, przecież widzę, że ośrodek prawie pusty, prawdopodobnie przez pandemię.
Zwracam się do dziewuchy, proszę o jakikolwiek nocleg. Zaczyna klikać w komputerze, długo, za długo jak dla mnie to trwa. And what? - pytam podniesionym głosem. W końcu coś jest. Cena? 70 euro. No nie... nic tańszego?
Pewnie słysząc naszą głośną rozmowę z zaplecza wychodzi trochę starsza atrakcyjna kobitka o czarnych włosach. Pyta o co chodzi. Zaczynam z innej beczki... tłumaczę, że wracam motocyklem z Portugalii, dziś od rana jestem w drodze, jestem zmęczony i proszę o nocleg. Klik, klik w klawiaturę i już po kilku sekundach jestem uratowany. Do zapłaty 20 euro, bez faktury, może być? Oczywiście, "kanieszna" jak mówią amerykanie

. Pani bierze z szafki klucz i każe iść za sobą. Okazuje się, że na noc dostaję segment z sypialnią na piętrze. Na dole kuchnia z jadalnią i wypoczynkiem full wypas. "Nigdy nie trać nadziei". Jeszcze tylko spacer po mojego osiołka stojącego samotnie za bramą nieczynnego kempingu i można się rozkulbaczać.

A skoro mam już kupiony olej, postanawiam jeszcze raz spróbować płaską siedemnastką odkręcić śrubę spustu oleju. Klucz się obsmykuje, daję sobie spokój.
Kąpiel i czas na kolację. Dziś parówki na gorąco z mikrofali, pomidorki i wino. No i pyszna bagietka, pieczywo, które mi zasmakowało.


11 dnia przejechałem 547 km, byłoby mniej, gdybym od razu wypatrzył małą tabliczkę na wysokości Eygurande

.