Ponieważ miałem do pokonania najdłuższą trasę z domu wyjechałem po 7.00 rano.
Już przed Kołbielą (40 km od domu) zaczął padać deszcz. Jak się później okazało miał nam towarzyszyć prawie do samego Lwowa.
W Lublinie spotkaliśmy się z Kryszem, w żołnierskich słowach skomentowaliśmy pogodę i ruszyliśmy dalej. Od Lublina do samej granicy nie przestało padać ani na chwilę. W Zamościu mieliśmy już przemoczone wszystko, za to orlenowa kawka i mega hot-dog smakowały wyśmienicie.
Na granicy w Hrebennem czekał na nas Andrew. Tu wymieniliśmy miedzy sobą uwagi o pogodzie i omijając kolejkę samochodów ruszyliśmy na przejście. Przy zrozumieniu i pokonaniu procedury ukraińskiej nieocenioną pomocą wykazał się Andrew, który już znał Hrebenne. Większość forów internetowych czy stron www podaje mocno przeterminowane informacje. Nie potrzeba wykupywać żadnych ubezpieczeń, płacić łapówek, ani nic podobnego. Paszport, dowód rejestracyjny oraz Zielonka Karta wystarczają do przekroczenia granicy na motocyklu. Wszystko potrwało około 40 minut. Znośnie. Tuż za granicą zrobiliśmy pamiątkowe fotki i pomimo cały czas padającego deszczu w doskonałych humorach ruszyliśmy na Lwów. Już po chwili Krysz poczuł chęć zatankować. Do swojego Cruisera wlał paliwo marki Mustang, które później chwalił jako bardzo dobre. No i cena poniżej 5 PLN za litr też cieszyła.
Z Hrebennego do Lwowa prowadzi droga prosta i gładka. Nie sposób się zgubić, a jakość nawierzchni jest prawie wzorcowa. Gorzej w samym, Lwowie, tutaj bruk, dziurawy i krzywy asfalt jest poprzetykany dobrą nawierzchnią. Tak trochę dziwnie. Kilka razy pytaliśmy o drogę, nie mieliśmy nawigacji i szukaliśmy adresu, wszystkie opinie o życzliwości lwowiaków do Polaków są prawdziwe. Praktycznie każdy zapytany udzielił nam informacji, jeden chłopak nawet sam zagadnął czy pomóc. Znajomość polskiego też jest spotykana. Generalnie ludzie fajni, tylko drogi kurewskie.

Dotarliśmy na kwaterę, motocykle zaprowadziliśmy na położony około 500 m dalej strzeżony parking i wreszcie zdjęliśmy mokre buty i ciuchy. Ponieważ już na dobre przestało padać i wyszło słońce ruszyliśmy na obiad i spacer po Lwowie. No i na piwo oczywiście.
Drugiego dnia w sobotę odwiedziliśmy cmentarz Łyczakowski i Cmentarz Orląt. Trochę było by wstyd być we Lwowie, a tego miejsca nie odwiedzić. Rzędy mogił w ogromnej większości chłopców w wieku 18-19 lat, również i młodszych, robią wrażenie i dają wiele do myślenia.
Jednak dość szybko stwierdziliśmy, że starczy łażenia, czas wsiąść na motocykle. Za namową gospodyni, która zresztą bardzo dobrze mówiła po polsku, wybraliśmy się do Złoczowa obejrzeć zamek. Po nasmarowaniu i regulacji łańcuchów oraz zainicjowanego przez Krysza wyczyszczeniu motocykli ruszyliśmy. Przejazd brukowaną ulicą dokładnie przetestował wszystkie połączenia śrubowe i każde inne w naszych motocyklach. Jednak najlepsze miało dopiero nadejść. Kilka kilometrów za miastem jechaliśmy już prawdziwą ukraińską drogą. Droga z Lwowa do Tarnopola, czyli żadna boczna ścieżka, była momentami prawie nieprzejezdna. Szybko nauczyliśmy się, że jeździ się tą stroną drogi, która akurat jest lepsza. Oczywiście nikt nie trąbi, pełen spokój. 60 km pokonaliśmy w 2 godziny.
W Złoczowie przyjechaliśmy pod zamek, który okazał się miejscem pielgrzymek nowożeńców (była sobota). Jedna z par postanowiła sobie zrobić fotki na Krysza motocyklu. Chyba wiedział po co czyści chromy przed wyjazdem.
W drodze powrotnej do Lwowa znów zaczął padać deszcz. Nawet nas to nie zdziwiło. Ponieważ znaliśmy drogę i nabraliśmy już wprawy w jeździe po Ukrainie, droga powrotna zajęła nam nieco ponad godzinę.
Wieczorem znów wypad na obiad, piwo i spacer po Lwowie, który okazał się miastem naprawdę fajnym, bezpiecznym i z wieloma polskimi akcentami.
W niedzielę po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę powrotną. Szybki przejazd do granicy, zatankowanie paliwa marki Mustang i na przejście. Ponieważ była niedziela i chyba celnicy oraz straż graniczna pracowała na „pół gwizdka”, przekroczenie granicy zajęło nam około godziny. Trochę nas ukraińscy celnicy przegonili z okienka do okienka, ale tylko trochę. Potem padło „wy na motocykliach, dawaj” i było po wszystkim. Kontrola polska to nie przelewki, ale na szczęście nie dla nas. Miła pani celnik zajrzała tylko „pro forma” do sakw, spisała na komputerze ile paliwa wwozimy i czy alkohol, i pojechaliśmy dalej. Motocykli budzą chyba dobre skojarzenia, nikt nas nie opierdzielił za omijanie kolejki i ogólnie w obie strony na granicy było spoko.

Nie ujechaliśmy długo, a znów zaczął padać deszcz, ale o dziwo potem przestał. W Zamościu znowu kawka i gorąca kanapka, zabrakło mega hot-dogów. W Krasnymstawie pożegnaliśmy Andrew, który odbił w swoje strony. Kilka kilometrów dalej już czekał na nas Deamiens, który postanowił nas poeskortować na swoim Motorro. Jechaliśmy sobie milutko, aż tu nagle mój Romet dostał zajebistych wibracji. Przystanek, szybka ekspertyza i wniosek, coś się wyrobiło w mocowaniu tylnej zębatki. Plan był taki, żeby chociaż dociągnąć do Lublina (40 km) i dalej zobaczymy. Wolno, ale dojechaliśmy. Tutaj podjąłem męską decyzję, jadę do domu (kolejne 170 km). Pożegnaliśmy się z Kryszem, który odbił w swoje rejony i ruszyłem eskortowany przez Deamiensa. Jednak już za Lublinem byłem zdany tylko na siebie, moje wielkie pokłady szczęścia i wytrzymałość Rometa. Jechałem z prędkością 50-70 km/h cały czas w deszczu, możliwie płynnie, żeby nie obciążać zębatki. Udało się, dojechałem.
Podsumowanie
Koszty: całość (nocleg, zakup hrywien na jedzenie, itp czyli

Kilometrów przejechanych: 1040.