6:00. W Polsce jeszcze 5-ta rano, a ja już "na nogach". Nastawiam wodę na kuchence - dziś postanawiam przed ruszeniem w trasę wypić kawę i zjeść śniadanko.
Nim woda się zagotowała już jestem z grubsza spakowany. Odzwyczaiłem się od rannych posiłków, więc konsumpcja długo nie trwała... opuszczam kemping.
Podjeżdżam pod przyczepę w której śpią właściciele, pani macha mi przez okno, odmachuję i ogień pod górę. Kamyki lecą spod kół, wyskakuję na asfalt, w lewo i ruszam na swoją ulubioną drogę 13B.
W nocy popadało, ale teraz zza wierzchołków gór wyłażą promienie słońca, będzie przyjemna jazda.
Po kilkudziesięciu kilometrach wpadam w mgłę. Zwalniam do 50 km/h, bo ciągle jestem w górach, w obszarze leśnym.
Na szczęście po pół godzinie mgła ustępuje... wjeżdżam do Gheorgheni.
Od tego miasta do Praid jest fajna kręta droga z niezłym asfaltem. Przez jakieś 20-30 km droga wije się jak wąż - w zasadzie cały czas motocykl jedzie w pochyleniu lewo-prawo - jak w slalomie.
W Sovata tankuję za ostatnie Lei'e około 7,5 litra benzynki i startuję - kierunek zachodni czyli z każdym kilometrem bliżej domu.
Jestem już lekko zmęczony podróżą i trochę ckni mi się do domu (bo ja z natury jestem domatorem).
I tak sobie jadę w promieniach słońca, i rozmyślam, i już wiem, że w przyszłym roku będą dwie podróże, każda nie dłuższa niż 9-10 dni.
Zatrzymuję się na parkingu, na którym przed dwoma laty zaczął padać deszcz (i tak już - z małymi przerwami - padał do końca podróży). Tym razem aura mi sprzyja

A to fotka z 2013 roku... i początek "moczenia".
W centralnej Rumunii (na co nie zwróciłem uwagi poprzednimi razy) zauważam podwójne nazwy miejscowości - jedna wioska a nazwy zupełnie różne.
Obserwuję mieszkańców i już mi rozjaśnia pod kaskiem: są to tereny, w których mieszka dużo cyganów.
Niektóre "dolne" nazwy na tablicach jakoś tak brzmią po węgiersku.
Jak w poprzednim roku, tankuję na tej samej stacji w Huedin, kupuję napoje, jakieś batony...
i powoli jadę przez miasto podziwiając ( po raz kolejny) wielkie pałace królów cygańskich. Zaskakuje ilość nowych inwestycji... skąd oni biorę kasę

Przed Oradea jadę niemal ramię w ramię z młodym Rumunem na GS500. Coraz więcej widzi się miejscowych na dwóch kółkach. Przez ostatnie kilka kilometrów przebijamy się w korku, po czym ja skręcam w lewo na obwodnicę, a on mknie do miasta. Przed rondem dojeżdża do mnie następny tubylec, tym razem na dużym skuterze. Stojąc na światłach wymieniamy kilka zdań... zapala się zielone, macha ręką, żeby za nim jechać (skąd może wiedzieć, że znam drogę i ponadto mam włączoną nawigację?) Wiadomo, gospodarzowi się nie odmawia, gonię więc za nim jak szalony (naprawdę nieźle tym ciśnie) i tak dolatujemy do zjazdu na ostatnią prostą do Bors (przejście graniczne z Węgrami). Kto jechał, ten wie, że trafić na ten zjazd nie jest łatwo - jest słabo oznakowany, wąski (jakieś betony ułożone na ulicy) i przez osiedle, osobówki ledwie się przeciskają. Przed tą nawrotką rozdzielamy się, trąbię (a co

A u Madziarów jak to u Madziarów; ruch nieduży, drogi niezłe, nawigacja prowadzi - jedzie się jak po sznurku.
Na kempingu Tiszavirag rozbijam się dokładnie w tym samym miejscu co w ubiegłym roku (płacę 1700 Ft - tak informacyjnie), robię szybką kąpiel, otwieram piwo z Bicaz i konserwę rybną (mięsne się skończyły

Po (wstępnym) wypełnieniu żołądka ubrany jak turysta ruszam na miasto... Znajduję trzy "baiki" z Poznania, właścicieli znaleźć jednak nie mogę... Może na weselu, bo kręci się Młoda Para... Za to znajduję w każdym sklepie wina, po węgiersku Bor, zakupuję więc 4 sztuki - Cruiser udźwignie.
No tak, mam już dwa z Mołdawii, rakiję z Bośni... dobrze, że kupiłem duże sakwy.
Łażę po tym Tokaju, cykam fotki, zaglądam do sklepów i barów, na migi "rozmawiam" z Węgrem, który z automatu nalewa sobie mleko, aż rozbolały mnie nogi, więc robię odwrót.
Ale nie tak najkrótszą drogą, lecz tak, żeby niechcący wleźć na pizzerię. Trudno, zamawiam kebaba, na wczasach się nie oszczędza...
Siedzę "po turecku" przed namiotem, wcinam gorącego kebaba, popijam winem tokajskim z metalowego kubka, obok szumi wielka rzeka, panie, żyć nie umierać...

Jak powiada klasyk: dla takich chwil warto żyć!
Przed snem jeszcze kilka wycieczek do kuchni, łazienki i wc i "pajluli" (czy jakoś tak)
