DZIEŃ IV
http://maps.google.com/maps?saddr=DN2E& ... psrc=6&z=9To był dzień poznawania miejscowej kultury, monastyrów i... znowu awarii. Jak już wspominałem, Rumuni nie dość że mają jakieś przesunięcie czasowe, to dodatkowo inaczej funkcjonują. W środku nocy (czyli jakoś tak koło 6, na zegarku cały czas miałem czas polski) słyszę jakieś hałasy, to uznałem że można się powolutku budzić. Dostałem pyszną (naprawdę, w Polsce nigdy nic podobnego nie piłem!) kawę od opiekującego się "domem polskim" Rumuna i staram się rumuńsko-migowym dowiedzieć się, ile luksus spania pod dachem kosztuje. Okazało się, że mam sam to wycenić i zostawić ów datek w książce znajdującej się w domu - on tylko tu jest i się tym zajmuje, żadnej kasy nie weźmie. Następnie oddalił się gdzieś pokazując mi gdzie mam schować klucze od domu - tego, gdzie poszedł niestety bariera językowa nie przepuściła. Wcześniej zdążył mi jednak pokazać na mapie, gdzie pojechać i napisał mi "la manastiri". Po względnym doprowadzeniu siebie i moto do stanu używalności lecę na północ, w kierunku Ukrainy. Wokół dróg stada zwierząt, raz zatrzymało mnie kilkadziesiąt owiec przechodzących przez drogę - folklor pełną gębą. Co ciekawe, zauważyłem, że wszystkie furmanki mają tablice rejestracyjne - to w takim razie, czy i przeglądy przechodzą co roku? Niestety o to nie byłem w stanie zapytać. Po wsiach jeździ sporo motorowerów podobnych naszym komarom, jakieś hybrydy roweru i silnika, jak również nowe i stare skutery. A na nich wszyscy - od dzieci lat na oko poniżej 10 do babć powyżej 80. I jedna na 10 tych osób ma kask - świateł nie używa nikt.
Droga znowu pokazała, że w Rumunii powinno się jeździć powoli i spokojnie - asfalt jest ładny, to lecę sobie 70-80, aż tu nagle po minięciu wzniesienia kończy się asfalt. 10m na reakcję, 10m hamowania, i wpadam na "drogę" składającą się z dołów, kamieni i czegoś wyglądającego jak gruz z prędkością ok 50 km/h. Nie minął kilometr, a usłyszałem niezbyt przyjazny chrobot a motocykl przestał ciągnąć. Pierwsza myśl - skrzynia poszła się ... no, ten tego. Zatrzymuję się, wbijam jedynkę i widzę że łańcuch się kręci, tylko moto coś nie jedzie. Po dokładniejszym zerknięciu - no tak, tylna zębatka kręci się niezależnie od koła... Ale lepsze to niż brak skrzyni. Pytam kogoś o serwis (tzn. wskazuję na moto i powtarzam "serwis, serwis"), ale chyba się zrozumieliśmy bo miły pan wskazuje mi kierunek i coś mówi. Mając nadzieję że nie mówił "godzinę drogi w tamtą stronę" zaczynam spacerek, rozglądając się naokoło. Na szczęście okazało się, że "serwis" motocyklowy minąłem nie dalej jak 200m wcześniej. Serwis jak serwis, widać na zdjęciach, ale lepsze to niż nic. Zaczynam od pytania o angielski, i tu zaczyna się problem - mechanik zna rumuński i niemiecki. Germanistą nie jestem, ale umiem chociaż powiedzieć że mi się zepsuł motocykl. Jednakże na pytanie co konkretnie mogłem odpowiedzieć jedynie "eine minute" i pójść po motocykl.
Dopchawszy moto wrzucam go na centralkę i pokazuję na zębatkę kręcąc przy okazji kołem. Na początku okazał się to "grose problem", ale majster zadzwonił tu, tam, jeszcze gdzieś, zdjął koło, rozebrał co się dało i... pokazał mi ścięte śrubo-szpilki trzymające zębatkę przy kole, z czego tylko 2 były świeże, 2 pozostałe już lekko pokryte nalotem. Czyli przyjechałem do Rumunii na 2 śrubach trzymających zębatkę, super. Mechanik coś porobił (nie będę zanudzał dokładnym opisem, i tak rozwlekam) i powiedział że jedzie do znajomego wioskę obok, w godzinę wróci a ja mam czekać. Po 2 godzinach ktoś wychodzi z domu obok i daje mi telefon pokazując że do mnie - okazuje się, że wszystko jest gut, majster wróci za 15 min a ja w godzinę wracam na drogę. Wrócił po niewiele ponad godzinie, zaczął coś szlifować, ale w kolejną godzinę faktycznie poskładał wszystko w całość. Nawet działało. Rumuńscy mechanicy to jednak cudotwórcy. Pomyślcie, co w naszym pięknym kraju powiedziałby mechanik, gdybyście mu podstawili motocykl w tym stanie.
Lecę dalej na Putna (Putnę?) w której oglądam taki sobie monastyr, a wracając tą samą drogą wypatruję tego terenowego kawałka drogi - oczywiście od strony wioski jest ograniczenie prędkości do 10km/k. Najwyraźniej na drugi znak zbrakło funduszy. Kolejny monastyr na drodze to Sucevita - i to taki, że naprawdę robi wrażenie. Zresztą widać na zdjęciach. Po kilku lejach za wstęp i obejrzeniu tego cacka lecę dalej drogą 17A. Tempo niewielkie, przynajmniej do głównej drogi, widoki cały czas powalają, po drodze zahaczam jeszcze o Voronet - w którym jednak już wszystko zamknięte... Szybki powrót na kolejny nocleg w Kaczycy, piwko z gospodarzem i spać, zastanawiając się co jeszcze się zepsuje w tym kraju.
-- EDYTOWANY Dzisiaj, 19:49 --
DZIEŃ V
http://maps.google.com/maps?saddr=DN2E& ... psrc=6&z=7Cel na dziś to zaliczyć wąwóz Bicaz, rzucić okiem na zamek w Bran i dociągnąć ile się da w kierunku drogi 7C. Wstaję znowu w środku nocy (powtarza się sytuacja z wczoraj), smarowanie łańcucha, śniadanko i w drogę. Okazuje się, że wystarczało pojechać kawałeczek na południe i nawierzchnia zaczęła być przewidywalna, co nie znaczy że gładka jak stół, ale przynajmniej asfalt nie urywał się bez ostrzeżenia. Aż do samego początku wąwozu towarzyszyły mi naprawdę niesamowite widoki, mały ruch innych aut dawał względne poczucie bezpieczeństwa, tak to ja sobie mogę jeździć. Tempo spokojne, bo i śpieszyć się nie ma gdzie, a i zakręty ciasne, bo to w końcu jakaś bardziej boczna droga. Niestety czar prysł po dojechaniu do właściwego wąwozu. Nie wiem, może to ja jakiś aspołeczny jestem, ale odrzuca mnie widok masy straganów nie różniących się wyposażeniem od krupówek niczym poza napisami, tłumów ludzi spacerujących w obie strony i sznura samochodów pełzających po serpentynach przez wąwóz. Wąwóz sam w sobie fakt, robi wrażenie, ale gdyby tak był jeszcze pusty... Eh, marzenie. Jeśli polecę jeszcze kiedyś do Rumunii, to na pewno nie w okresie wakacyjnym. Całe szczęście, że wraz z wąwozem skończył się tłok i mogłem spokojnie jechać sobie dalej.
Od Gheorgheni już tylko kierowałem się po znakach na Brasov i goniłem główną trasą ile się dało, bo okazało się być później niż mi się wydawało. Za to Brasov... Do miasta właściwie nie wjechałem, tylko starałem się z obwodnicy zjechać we właściwym kierunku. Starałem się, starałem... W sumie około 70km i dobrze ponad godzinę. Co ciekawe, na obwodnicy było ograniczenie do 80, tym większe było moje zdziwienie gdzie przy lekko powyżej tej prędkości wpadłem na... próg zwalniający przed skrzyżowaniem. I to taki krótki, max kilkanaście cm, za to dość wysoki. Bez żadnych oznaczeń, ostrzeżeń, niczego. Myślałem że straciłem nadgarstki i przednie zawieszenie. A później wpadałem na takie progi jeszcze kilka razy... Jak już znalazłem drogę na Bran to zaczynało się robić szaro, więc znalazłem jakiś camping, rozbiłem namiot przy świetle reflektora i zakończyłem dzień wspominając cudowne oznaczenie miniętego niedawno miasta... Czyli plan wykonany częściowo.