04-07-2013 Dzień 15Okiem oleńkiZgodnie z planem dziś powrót. Wstaliśmy, jak na nas, nawet dość wcześnie, bo o 8.00.
Kaweczka, śniadanko, pakowanie maneli, składanie namiotu. Arek poszedł zapłacić za kemp ( najdroższy w całej naszej eskapadzie ) i w drogę

. Ruszyliśmy punkt 10.00 drogą na Karlovac biegnącą zaraz przy Jeziorach Plitvickich, by potem wskoczyć na autostradę w kierunku Zagrzebia i Mariboru. Widoki po drodze, jak wspominałam wcześniej, trochę bieszczadzkie, bo i góry przypominały te nasze, śliczne i zalesione

I wioski i miasteczka tez niczego sobie. Zdecydowanie bardziej mi się ta Chorwacja podobała w głębi lądu.
Jechaliśmy, a ja się zastanawiałam, czy nas tu jeszcze w tej Chorwacji jakieś roboty drogowe spotkają

. A spotkały, czemu nie

. Na autostradzie (nowa niby) zwężki były do jednego pasa, nie stanowiły jednak problemu, tyle że wolniej się jechało. Autostrada ruchliwa bardzo i droga jak jasna cholera. Płatna podobnie jak w Polsce: żadnych winietek, bramki co kawałek i cześć. Jechało się jednak dość dobrze, a byłoby lepiej, gdyby pioruńsko nie wiało.
Na bośniackim paliwie dojechaliśmy prawie do Słowenii, zatankowaliśmy i ruszyliśmy dalej w kierunku na Maribor.
Okiem ArconaRuch przed Zagrzebiem rzeczywiście był bardzo duży, ale w każdym kraju wokół stolicy jest ciasno na drogach, więc to nic nadzwyczajnego. Za to ceny autostrad faktycznie są niemałe – za przejazd autostradą A1 z Zagrzebia przez całą Chorwację na południe (ok. 450 km) trzeba zapłacić 80 pln za motocykl i 135 pln za samochód. My za odcinek lekko ponad 50 km od Zagrzebia do granicy ze Słowenią zapłaciliśmy po 18 pln, czyli drożej niż u Kulczyka na A2
Okiem OleńkiJuż jakieś 40km przed granicą ze Słowenią krajobraz się zmienił, zaczął przypominać ten piękny – słoweński. Winnice, kościółki za wzgóreczkach… Aż się buziak zaczął uśmiechać

. I tak uśmiechał się caluśki czas przejazdu przez Słowenię, bo to naprawdę piękny kraj jest.
Zaraz za Mariborem zrobiliśmy sobie postój na kanapkę i papieroska. Stacja benzynowa, to stacja benzynowa i widoki z niej zazwyczaj bywają mało piękne, ale zawsze coś

. Aż żal było opuszczać ten kraj, który tak bardzo mi się spodobał i przypadł do serca. Chętnie tam bym jeszcze została.
Słowenia też chyba ze swoich łapek wypuścić nas nie chciała, bo na tej stacji okazało się, że Arkowi padła żarówka od głównego reflektora i trzeba było wymienić

. Na stacji żarówki mieli i trudno, ale trzeba było jechać dalej

.
Okiem ArconaWymiana żarówki w reflektorze obudowanym owiewką nie była specjalnie skomplikowana, ale trzeba było najpierw wpaść na to, że trzeba ściągnąć moduł wskaźników i dopiero pod nim jest dojście do żarówki

Wszystko oczywiście w pełnym słońcu, nowa żarówka kosztowała 10 euro (nieźle, co?), całą operację zakończyłem w 20 minut i udało mi się niczego nie zepsuć

Ale na koniec czułem się jak w saunie.
Okiem OleńkiA tyle jeszcze zostało do obejrzenia.....
A choćby przepiękne jezioro Bohij z rzeźbą kozicy na skale, Kamnik, czy Kropę, która była ośrodkiem kucia żelaza, wodospad Savica, czy samą Lubljanę, Lasco z najlepszym browarem na Bałkanach, góry na południu słabo zamieszkałe ludźmi, za to gęściej niedźwiadkami, z przepięknym zamkiem Otocec….a mogłabym wymieniać do rana

.
Ale myślę, że jeszcze tam wrócimy, bo oboje zostaliśmy pod wielkim urokiem tego małego kraju.
Okiem ArconaPrzyznaję, mnie się też podobało. Zawsze lubiłem austriackie klimaty – te ich alpejskie wioseczki, kwiatuszki i porządek dookoła bardzo mi odpowiadały. Natomiast w Słowenii z jednej strony było podobnie, trochę po austriacku – czysto, porządnie, wszystko zadbane i kolorowe – ale z drugiej strony, jakoś tak bardziej swojsko, bez niemieckiego ordnungu i szwargotania nad głową. Taka Austria ze słowiańską duszą

Poza tym ta różnorodność… w zależności od miejsca, okolice były albo alpejskie, albo wyżynne, albo nadmorskie. Niemal na każdym pagórku kościółek albo zameczek. Regiony winne i te przepiękne winnice. Nieodkryte przez nas tereny gęsto zalesione. W konfrontacji na urodę, Słowenia z Austrią wygrywa, pomimo całej mojej miłości do wysokich gór. Nie bez powodu to Austriacy przyjeżdżają na wakacje do Słowenii, a nie na odwrót
Okiem oleńkiAutostrada austriacka przypomina tunel bez dachu. Z obu stron płoteczki, przepierzenia, przez środek biegnie betonowa zapora. Grzeje człowiek przed siebie nic nie widząc oprócz nieba. Pomijam już to, że mocno ona wiekowa i przypomina drobniutką tarę. Może i nie byłoby to takie przykre, gdyby nie paskudne wietrzysko wiejące ze wszystkich stron naraz.
I też cholernica miała roboty drogowe

. Najgorsza część tej trasy, to była obwodnica Wiednia. Upał panował nieziemski, wszystko posuwało się w tempie żółwim, zderzak przy zderzaku, my w pełnym rynsztunku, beton wokół. Tak właśnie wygląda panorama Wiednia

. Chyba się zniechęciłam do tego miasta

. Jechaliśmy jednak z duszą na ramieniu, bo chmury burzowe gęsto gromadziły się nad górami i mało brakowało, żeby nas zmoczyło, a przeciwdeszcz został w Vrhpolje
Okiem ArconaTo było niezłe

Pisałem wcześniej, że wzmożony ruch wokół stolic nie jest niczym niezwykłym. A my pojawiliśmy się na obwodnicy Wiednia w godzinach 16-17, kiedy to właśnie wszyscy wiedeńczycy zakończyli pracę, wsiedli w samochody i ruszyli do swoich domów… Ja to bym się jeszcze jakoś przecisnął między autami, ale Oli hondziawka jednak była nieco za szeroka. Do tego jeszcze w pewnym momencie straciłem pewność, czy dobrze jedziemy, bo drogowskazy kierowały na Pragę, zamiast na Brno. Autostrada stoi, nie ma jak zawrócić (jak to na autostradzie), upał 35 stopni, masakra

Dobrze, że był pas awaryjny. Zjechaliśmy, zweryfikowałem nasze położenie, na szczęście okazało się, że jednak dobrze jedziemy, i ruszyliśmy dalej. Im dalej od centrum, tym ruch był płynniejszy, i wkrótce znaleźliśmy się na nowiutkiej A5 w kierunku Brna.
Okiem OleńkiJakoś udało nam się wyjechać z tej masakry. Potem kawałek w kierunku Brna i zjazd z autostrady. A tam ze 20 kilometrów pól pełnych dojrzewającego zboża, dróg prostych jak stół i witaj piękna czeska ziemio, i zapachu lasów iglastych

.
Kemp mieliśmy pod Lednicami. Zajechaliśmy, kolejka do recepcji długachna, ale chłopaki czeskie zlitowały się nad babą w skórach i przepuściły

. W chatce pościągaliśmy z siebie co się dało i do knajpy na zimne, najpyszniejsze na świecie piwko kurcgalopkiem podążyliśmy.
I człowiek poczuł się jak w domu

. Jakoś tak swojsko się zrobiło, bo i rozumiał wszystko, co mówią i co jest napisane

.
Okiem ArconaBo dla Oli w Czechach, to prawie jak w domu

Nie chwaląc się, to był mój pomysł, żeby spróbować zarezerwować telefonicznie domek, zamiast rozbijać namiot. Pomysł niezły, bo odpadało rozbijanie namiotu po 600 km trasy oraz poranne zwijanie i pakowanie biwaku przed kolejnymi 650. Poza tym, spanie w łóżku jest jednak jakieś wygodniejsze

Jednak już jakoś tak smutno zaczęło się robić, bo „prawie w domu” brutalnie oznaczało koniec wakacji. Koniec cevapcici, jagnięciny, piwa Lasko, winkli i przepięknych widoków. Dziś Czechy, jutro Warszawa.
Okiem OleńkiKnedli nie było, ale był „smażak”, tys piknie

. Kemp zapchany był do wypęku, w życiu tylu ludzi nie widziałam na tak małej przestrzeni. Cud, że tę chatkę dostaliśmy, bo namiot rozbić w takim tłoku, to wielka sztuka

Kamperów zatrzęsienie, namiot przy namiocie, ludzi jak na jarmarku Dominikańskim. Ale wiem dlaczego. Otóż Czesi mają niewiele jezior w swoim sympatycznym kraju i tłumnie pchają się nad nie spragnieni zamoczenia tyłków w wodzie. Nic więc dziwnego, że w okresie wakacyjnym kempingi przy jeziorach są tak oblegane

. A że nauczyli się kulturalnie współżyć i zachowywać w takim tłumie, to i hałasu wielkiego nie było. Nikt w nocy mordy nie darł, muzy na cały regulator nie puszczał, zwoje papieru toaletowego nie poniewierały się po łazienkach, mimo że ich standard był nieco niższy. Odetchnęłam z ulgą, że nie ma Włochów, a Czechy zyskały tym sposobem jeszcze większą sympatię z mojej strony

.
Jutro powrót do domku. Zrobione ok. 600 km.
I foteczki:
https://plus.google.com/photos/10919320 ... 6744208161