Dzień 6 (czwartek)
Ten dzień zaczęliśmy spokojnie, do pokonania było tylko 230km z czego ponad 100km drogą szybkiego ruchu. Mieliśmy więc czas żeby zwiedzić spokojnie Asyż.
Te uliczki zapierały dech w piersiach.


A tu oto garaż motocyklisty…

Jednak wspinanie się po stromych uliczkach wykańczało moje siły.

(Włoskie) Papierosy i codzienny brak ruchu zrobiły swoje.
Na dodatek po ulicach chodziliśmy w pełnej zbroi i z kaskami pod pachą.

Z pomocą przyszła mi fontanna w której zmoczyłem głowę i kark (mam nadzieję ze nikt tam nie napluł

)
W bazylice św. Franciszka zdjęć robić nie wolno, więc tu tylko z zewnątrz.

Widoków i atmosfery Asyżu nie sposób oddać na zdjęciach choćby niewiadomo ile ich człowiek zrobił.
No i te sklepy z dewocjonaliami, nie wiem jak wam, ale dewocjonalia kojarzą mi się raczej z rzeczami służącymi celom reiligijnym, a tutaj….można było kupić kielonek do wódki ze św. Franciszkiem, popielniczkę ze św. Franciszkiem,kufel na piwo ze św. Franciszkiem, procę św. Franciszka, miecz, pistolet i co tam jeszcze kto sobie zamarzył. Obok tego wisiały różańce, kolczyki, sukienki, samoloty, elektroniczne gołębie. czysta komercja.
No, ale z czegoś to miasto w końcu musi żyć.
Po powrocie do motocykli nadszedł czas na spokojnego bluesa na harmonicje:

Chwilką odpoczynku i w drogę. Patrząc na mapę okazało się że będziemy przejeżdżać przez Toskanię. Trochę już na jej granicy, ale jednak. Zaplanowaliśmy że zjedziemy z drogi szybkiego ruchu aby pojeździć trochę po drogach Toskanii. W końcu mieliśmy tego dnia czas.
Odwiedziliśmy miasteczko wybitnie nie turystyczne, choć widoki były bardzo zabytkowe.
Ale widać tak tutaj mieszkają. Na mapie zobaczyłem że w okolicy jest jakieś jeziorko.
O dojazd do niego zapytaliśmy napotkanego po drodze Włocha. Co z tego że wytłumaczył po angielsku jak i tak trafiliśmy na jakąś szutrową drogę i jeziora nie zobaczyliśmy z bliska.
Natomiast widzieliśmy po drodze dwa piękne domku w toskańskim stylu.
Po wykaraskaniu się z szutrów Toskanii motorki wyglądały jakby uczestniczyły w rajdzie Dakar. Nic, nabrały wędrownej patyny. Mimo wszystko warto było.
Wracając wstąpiliśmy do miejskiego mini-marketu. Widok jednak całkowicie inny niż w sklepach które widzieliśmy do tej pory, zresztą nic dziwnego, gdziekolwiek nie kupowaliśmy byliśmy w sklepach dla turystów. A tutaj trafiliśmy na lokalne produkty.

Zakupiliśmy plasterki suszonej szynki prosciutto (czyt. proszuto a nie prościutko), włoskie pomidory, toskańskie bułki i toskański chlebek. Ja jeszcze wziąłem “śmierdzącą” kiełbasę. Przed marketem stały zadaszone stoliki, więc wróciłem się do sklepu i zapytałem czy możemy zjeść przed sklepem. Nie było problemu, więc zaczęliśmy się rozkładać na stole, ja skoczyłem do motocykli po sól, a Jacek zaczął szukać nożyka aby ukroić chleb. Jednak tu z pomocą przyszedł nam sprzedawca ze sklepu, który przyniósł nam nóż do krojenia chleba. Chwilę później pojawiła się i ekspedientka która przyniosła nam oliwę z oliwek, ocet balsamiczny, sól a także talerze oraz sztućce.
Przy czym powiedziała po włosku coś w stylu: pomodoro, oliwa e aceto? No tak jak można wpaśc na tak beznadziejny pomysł i jeść pomidory bez oliwy z oliwek i octu balsamicznego. Niedorzeczne, co nie?
W każdym razie gościnność Włoska jest godna pochwalenia.

Gdzieś 15 km od celu dzisiejszego etapu nasze tyłki już nie wytrzymały, zjechałem z drogi na jakiś parking, który jak się okazało sąsiadował z rynkiem jakiegoś miasteczka. Na rynku odbywał się jakiś festiwal dla dzieci.
A co mi tam humor trzeba mieć:
Na tym samym festiwalu spotkaliśmy Polkę, która opiekuje się staruszką we Włoszech.
Widać że właśnie tam mieliśmy zajechać, bo Pani potrzebowała się wygadać i ponarzekać.
Pani starsza co prawda nie wyglądała na charakterną, ale wiadomo jak to jest.
Starsi ludzie czasem są męczący.
Wieczorem doatrliśmy na nocleg do Lugo, i tym razem Solideo nas nie zawiódł.
Była prawdziwa włoska wyżerka:

Oprócz piadiny i żeberek, były jeszcze pieczone pomidory, pieczone papryki, włoskie kiełbaski i jeszcze mnóstwo innych przysmaków, ale wiecie głupio tak robić fotki stołu będąc w gościnie...
A tutaj nasz “patron de la casa”, czyli gospodarz domostwa, Solideo we własnej osobie:

Rozmowy trwały dosyć długo, choć pysznego wina wypiliśmy mniej niż ostatnio. Ale to było raczej zdroworozsądkowe podejście.
UWAGA!!! Fotki z toskani jak również z dni kolejnych ma Jacek. Ja jakoś nie cykałem zbyt dużo zdjęć na tych etpach. Więc trzeba cierpliwie czekać!!